Ciągle nie udawało mi się pogadać z Dorotą. Zżerała mnie babska ciekawość (gdyby to sformułowanie traktować dosłownie, to z Alki nie zostałyby już nawet kosteczki), ale wciąż albo ona, albo ja nie miałyśmy czasu.
Biedny Aleks – niewątpliwie ostatnio mocno rozkojarzony – narobił sobie trochę zaległości w szkole. Zbliżała się klasyfikacja, musiał więc teraz przysiąść fałdów i podciągnąć oceny z paru przedmiotów. Ponieważ jednocześnie Ewa miała sesję za pasem i rozgrywki ligowe w pełni, to życie towarzysko-uczuciowe niemal zamarło na jakiś czas. Po prostu, nie było się kiedy i jak spotkać. Dwie szybkie randki – krótki spacer, jakaś cola w knajpce – i parę rozmów telefonicznych. To było wszystko, na co mogłyśmy sobie pozwolić.
Jakby nieszczęść było mało, ojciec padł w swoich wewnątrzpartyjnych rozgrywkach. Przeszedł mu koło nosa oczekiwany awans na członka Komitetu Wojewódzkiego, znany i ustosunkowany Towarzysz Sekretarz, za którym od lat wytrwale nosił teczkę, coś przestał go poznawać, więc teraz stary miał pretensje do całego świata, klął na matkę, na mnie, na sąsiadów... i pił. Na smutno, do lustra, na umór.
Do kompletu – nawet pogoda się popsuła. Po paru ciepłych, słonecznych tygodniach, przełom maja i czerwca był chłodny, szary i deszczowy.
W tych okolicznościach ratowałam się marzeniami. Byłam w nich piękna i... prawdziwa. Razem z Ewką zdobywałyśmy świat. Takie zanurzenie się w fantazję miało tylko jedną złą stronę. Gdy trzeba było wrócić do rzeczywistości, przebrać się w męskie łachy Aleksa, kłaść do łóżka bełkocącego ojca, iść do szkoły i zajmować się tam zupełnie nieinteresującymi pierdołami... wtedy ból był podwójny. I znowu marzyłam o chwili, gdy będę mogła zanurzyć się w swoje fantazje – a jeszcze bardziej o tym, by naprawdę założyć damskie fatałaszki, umalować się i biec do Ewki...
Męczyła mnie też sprawa Doroty. W końcu stwierdziłam, że choć na tym odcinku zrobię porządek, poświęciłam jeden dzień szkoły (a niech tam, i tak mam tyły, co najwyżej będą ciut większe...) i upolowałam dziewczynę samą w domu, z rana, przed jej wyjściem na uczelnię. Zrobiła herbatę i usiadłyśmy w kuchni, jak kiedyś. Ale rozmowa się nie kleiła.
Pogoda, zdrowie rodziców, wczorajszy film w telewizji, fatalne sędziowanie w niedawnym meczu ligi siatkarskiej... Cholera, przecież nie po to poszłam na wagary!
Ale Dorota wyraźnie nie chciała się otworzyć. Była sztywna, spięta, jakby rozmawiała z obcą osobą. Dlaczego? Przecież coś nas w końcu łączyło, zdarzało się nam rozmawiać diabelnie szczerze, ujawniałyśmy przed sobą nie tak dawno bardzo intymne sprawy... Dopiero po pewnym czasie zaświtała mi w głowie nieprawdopodobna myśl – a jeśli ona odblokowuje się tylko przed częścią mnie? Przed tą częścią, która ma na imię Alka? W sumie, nic nie stało na przeszkodzie, żeby tę hipotezę zweryfikować... Przyjemne z pożytecznym.
Pod jakimś błahym pretekstem wyrwałam na chwilę do swojego mieszkania – i wróciłam przebrana w rajstopy, wąską spódnicę matki, jej bluzkę i biustonosz. Założyłam też sandałki na wysokich obcasach. Na szczęście, przed południem porządni ludzie byli w robocie i na klatce schodowej nie wpadłam na nikogo.
– Wiesz, tak mi przyszło do głowy, że jak już tak siedzimy... to się przebiorę. Nie masz nic przeciwko? – zaszczebiotałam niewinnie – Tak rzadko mam okazję ostatnio!
Nie miała nic przeciwko. Roześmiała się. Byłyśmy na dobrej drodze...
Plan zadziałał, ku mojemu lekkiemu zdumieniu. Po pięciu minutach chichotałyśmy przytulone, jak przystało na dobre przyjaciółki. W towarzystwie Alki Dorota zachowywała się zupełnie inaczej, niż przy Aleksie. Płynnie zwekslowałyśmy na istotne tematy – a gdy po godzinie musiałyśmy się rozstać, bo ona leciała na uczelnię, wiedziałam już wszystko, co trzeba.
To, co usłyszałam, wzbudziło we mnie mieszane uczucia. Otóż Dorotka postanowiła jednak dać sobie spokój z naszymi perwersyjnymi, lesbijsko-transwestytycznymi eksperymentami i uprawiać seks wyłącznie „po bożemu” – czyli w tym przypadku ze swoim żonatym przyjacielem. Facet był od niej starszy o dwadzieścia lat, miał dwoje dzieci, ale – jak twierdziła – kocha tylko ją, jest gotów rozwieść się ze swą jędzowatą żoną i założyć nową rodzinę... A poza tym był jej wykładowcą. Nie skomentowałam.
O dziwo, ta historia skończyła się później happy endem. Dorota rzeczywiście wyszła za rozwiedzionego doktora G. – urodziła mu dwójkę nowych, udanych dzieciaków, sama zrobiła doktorat... i chyba do dziś żyją sobie szczęśliwie gdzieś w Fakowicach.
Zanim pożegnałam Dorotkę, wzięłam od niej swoją dżinsową minispódniczkę – prezent od Ewy. Przebrałam się w nią natychmiast po przyjściu do domu i marsz przed lustro! No, wyglądałam teraz zdecydowanie lepiej, niż w nobliwym ciuchu mamy. Kurczę, długie, szczupłe nogi w ciemnych rajtkach, maksymalnie odsłonięte, to jest to. Zadowolona z siebie i zrelaksowana, zapragnęłam urządzić sobie spacerek – jak szaleć, to szaleć!
A więc, akcja. Włosy znowu gładko do tyłu i w koński ogon (wyeksponowana dzięki temu twarz wyglądała jednak zupełnie inaczej, niż w otoczeniu rozwichrzonych kudłów z grzywką, w których znano na co dzień Aleksa, a wychodząc w południe na swoim osiedlu musiałam się liczyć ze spotkaniem znajomych osób). Szminka. Duże klipsy. Szafirowy, cienki płaszczyk nad kolanko – no, no, nawet zgrabny! Na mnie wyglądał znacznie lepiej, niż na mamie, hihi...
Torebka na ramię. Deszcz pada? To nawet dobrze. Parasolem można się przecież trochę zasłonić w razie potrzeby. Parasolka oczywiście damska, wściekle kolorowa. Tylko te sandałki... Głupio trochę będę wyglądała! Trudno. W inne mamine buty nie wejdę, a w końcu jest wiosna. Mógł mnie deszcz zaskoczyć na mieście, nie? Dobra, Mayerówna – gotowa? No, to idziemy!
Szkoda, że miałam niewiele czasu. Bo spacer był super. Tańcząc na szpilkach między kałużami, chciwie zaglądając we wszelkie okna wystaw, doszłam do dworca. Chwila odpoczynku? Proszę bardzo, kochanie, zasłużyłaś... Usiadłam na ławce na peronie, starannie zestawiając stopy i kolana, położyłam sobie torebkę na podołku i zapaliłam. Przewalający się w różne strony tłumek zaaferowanych podróżnych nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. W lewej dłoni trzymałam papierosa, prawą wsunęłam w kieszeń płaszczyka i poprzez cienką podszewkę wymacałam skraj minispódniczki, upewniając się, że mam ją pod spodem. Moją własną spódniczkę! Łaaał...
Zsunęłam palce na udo, obciągnięte rajstopami. To dotknięcie było bardzo przyjemne. Wyobraziłam sobie, że tak błądzi po mojej nodze czyjaś ręka... Oj, Alka, bo zostaniesz onanistką – zachichotałam w duchu. Przypomniał mi się aktualny wówczas żarcik, odwołujący się do powszechnej, komunistycznej nowomowy partyjnych deklaracji: jakie jest największe zboczenie, możliwe w ustroju socjalistycznym? Ano, „manipulowanie członkiem pod płaszczykiem”... Były też wersje z „wysuwaniem członka z ramienia” i z „wysuwaniem prostego członka na czoło”, ale to już nie a’propos. Wszystko cytaty z „Trybuny Ludu”...
W drodze powrotnej spotkałam swoją nauczycielkę fizyki. Hihi, minęłam ją spokojnie, lekko tylko przysłaniając twarz parasolką! Nie poznała mnie. Wobec tego, nie odmówiłam sobie przyjemności zawrócenia i szłam za nią kilkadziesiąt metrów, bawiąc się sytuacją. Kobieta zatrzymała się na przystanku, a ja stanęłam zaledwie parę metrów dalej, odwrócona do niej tyłem, ale tak, żeby dobrze widzieć jej odbicie w szybie kiosku. No, wagary w dziewczęcym ubranku coraz bardziej mi się podobały! Pomysł do wykorzystania na przyszłość... – pomyślałam z uśmiechem.
Udawałam, że pilnie studiuję ubogą zawartość witryny – ale w rzeczywistości obserwowałam nieświadomą niczego panią profesor. Wypatrując autobusu, belfrzyca patrzyła cały czas w moją stronę – i do głowy jej nie przyszło, że tkwiąca przed nią wysoka dziewczyna o zgrabnych nóżkach jest jej uczniem, Aleksem! Postanowiłam więc posunąć się o krok dalej – i zapaliłam papierosa. Fizyczka była znanym wrogiem palenia. Ileż razy prawiła mi kazania, czując ode mnie tytoniowy smrodek! To znaczy, pardon, nie mnie prawiła. Aleksowi.
Bo Alka paliła sobie teraz, tuż przed jej nosem, z bezczelnym spokojem. I z dziką radością w duszy.
Zabawa była przednia, ale niestety czas mi się kończył. Uświadomiłam sobie, że przecież matka niedługo wróci z pracy! Z żalem zgasiłam peta, spod parasola rzuciłam nauczycielce pożegnalne spojrzenie i szybkim kroczkiem ruszyłam do domu. Deszcz padał coraz większy, nogi miałam już nieźle przemoczone, ale jakoś dziwnie mi to nie przeszkadzało. Świat był piękny, żałowałam tylko, że ten spacer nieuchronnie dobiega już końca.
Klatka schodowa tym razem nie była pusta... Ktoś schodził z góry. Upsss! Trudno, trzeba sobie jakoś radzić. Kucnęłam na półpiętrze, postawiłam przed sobą torebkę i ze schyloną głową zaczęłam w niej intensywnie grzebać. Jakieś męskie nogi przemaszerowały obok mnie. Nawet nie wiedziałam: znajome, czy obce? W każdym razie, mój koński ogon i plecy w szafirowym płaszczyku nie wydały się przechodzącej osobie interesujące. Ufff. Po strachu. Kłusem na górę... Lekko wilgotny płaszczyk powędrował prosto do szafy, trudno. Torebka też. Oj, żeby mama to widziała! Buty osuszyłam szmatką i wrzuciłam do pudełka, akurat gdy w zamku zgrzytnął klucz. A ja byłam jeszcze w rajstopach i w spódnicy!
Wskoczyłam do łazienki i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Błyskawiczna przebieranka w dres, który szczęśliwie się tu znalazł...
– Hej, Aleks, ty już w domu?
– Taaak, mamo... Brzuch mnie boli, zwolniłem się z dwóch lekcji. Coś mi, psiakostka, chyba wczoraj nie posłużyło...
– A czemu ten mój kolorowy parasol tu leży mokry? – zdziwiła się matka.
O, cholera! O parasolu zapomniałam na śmierć.
– A, wiesz, wziąłem rano twój, bo mój coś mi się zacina... – wykazałam się zdolnością improwizacji – Chłopaki trochę się pośmiali, ale za to nie zmokłem...
– To trzeba go włożyć do wanny, żeby okapał, bo tu podłoga zawilgnie! Ależ leje! Wyłaź z tej łazienki, bo ja też potrzebuję.
– Dobra, dobra, już zaraz – mruknęłam, starannie ścierając szminkę z warg papierem toaletowym i rozpuszczając włosy.
Jeszcze tylko jeden problem. Jak wynieść z łazienki spódnicę? I gdzie ją schować? Myśl, Mayerówna, myśl...
– No, wyłaźże, synu!
Jak człowiek musi, to sobie poradzi. Zerwałam z grzbietu bluzę od dresu, zawinęłam w nią spódniczkę i wyszłam z łazienki półnaga. Wcześniej oczywiście spuściłam wodę.
– No, już nawet mi się ubrać spokojnie nie dałaś... A jak się robi sosy grzybowe, to przydałyby się w mieszkaniu dwa kibelki!
Spódniczka chwilowo wylądowała na półce za książkami. Potem znajdzie się jej jakieś lepsze miejsce... Ech, żeby tak można było ją mieć oficjalnie! Marzenie...
Podobno nieszczęścia chodzą parami. Tamtego dnia przekonałam się, że nie tylko one. „Szczęścia” też, szkoda, że chyba rzadziej. Ale tamten dzień był wyjątkowy... Leżałam sobie na tapczanie cała zadowolona i rozpamiętywałam udany spacerek, gdy zadzwonił telefon.
– Aleks? Tu Ewa...
– Mmmm, dalej ślęczysz nad skryptami, kujonie?
– Powinnam. Ale już nie mogę. Muszę sobie zrobić przerwę. A chata dziś wolna, staruszka dyżuruje... Strasznie tęsknię za twoim ciałkiem... To jak?
Głupie pytanie. A niech się wali i pali, lecę!
– No, chyba mogę w takim razie zajrzeć. O której by ci pasowało? – starałam się być w miarę nonszalancka.
– Mama wychodzi koło czwartej...
Legenda dla moich starych? Szablonowa.
– Słuchajcie, jadę do Pawła, muszę go trochę podszkolić z ruskiego... – rzuciłam, świadomie wybierając na dawcę alibi kolegę, który mieszkał daleko i nie miał w domu telefonu.
Ojciec skupił się na wygłoszeniu płomiennej tyrady, w której dowodził, że używanie przeze mnie zwrotu „ruski” zamiast „rosyjski” jest – po pierwsze – przejawem mojej indolencji historyczno-geograficznej, po drugie – wyrazem zupełnie nieuzasadnionej pogardy dla bratniego narodu, a tak w ogóle, to może mnie zaprowadzić w szeregi elementów antysocjalistycznych, a potem do kryminału. I bardzo dobrze. Dzięki temu absolutnie nie zaniepokoiła go moja bardzo staranna toaleta przed wyjściem do kumpla. Mama była bardziej spostrzegawcza i domyślna. Gdy wymyta i świeżutka wychodziłam z łazienki, puściła do mnie oko z szelmowskim uśmiechem. No, no...
– Brzuch cię już nie boli?
– A wiesz, jeszcze trochę. Ale chyba będzie lepiej. Wrócę pewnie późno, nie martwcie się... Cmoknęłam matkę w policzek i poleciałam do Ewki.
Cóż, wolałabym być w sukience, ale nie było warunków. Nie można mieć wszystkiego. Uznałam, że i tak nie jest źle. A miało być jeszcze lepiej!
Hmmm... No, dobra. Pierwotnie zamierzałam ciąg dalszy zachować na kolejny odcinek – za tydzień – ale niech tam. Moja strata. Nie będę taka świnia.
Było dobrze, to trochę za mało powiedziane. W drzwiach padłyśmy sobie z Ewą w ramiona i przytulone, całujące się jak wariatki, doturlałyśmy się do jej pokoju. Potem spełnił się mój poimprezowy sen... tyle, że bez udziału Dorotki. Było to, co mi się śniło – i jeszcze parę innych, sympatycznych figur. Ewka była niezwykle pomysłowa. Pilnie uczyłyśmy się swoich ciał i swoich emocji. Tak pilnie, że – być może tu niektórych Czytelników rozczaruję – nawet nie starczyło nam czasu i ochoty na jakieś przebieranki. Królowała nagość i seks. Nic więcej nie było nam do szczęścia potrzebne.
Spragnione siebie, mogłybyśmy tak chyba bez końca... Niestety, resztki przyzwoitości wobec rodziców kazały mi wracać do domu chociaż koło północy – gdybym wróciła później, absolutnie nie uwierzyliby, że tak wciągnęły mnie korepetycje z rosyjskiego.
Chcąc nie chcąc, musiałam wreszcie oderwać się od kochanki, wskoczyć w spodnie i iść. No, nie było to łatwe. Na pociechę pozostawała myśl, że już niedługo będzie powtóreczka!
I była. Przed wakacjami jeszcze kilka razy. Wykorzystałyśmy każdą okazję! I chyba dopiero za trzecim czy czwartym razem przypomniało się nam o dodatkowej, możliwej atrakcji, czyli o damskich fatałaszkach. Gdy robiłyśmy sobie przerwę „w trakcie”, Ewka umalowała mnie i ubrała w pończochy – a potem znów się kochałyśmy. Hmmm, nie było to nieprzyjemne...
Potem próbowałyśmy obie zakładać szpilki i biżuterię, ale odkąd w najważniejszym momencie obcas uwiązł mi w szparze między ścianą a tapczanem, zaś Ewa w przypływie euforii sama rozerwała sobie naszyjnik – postanowiłyśmy nie przesadzać. I tak było super.
Za to już „po” – rytuałem stała się filiżanka herbaty na balkonie. Wieczory znów rozpieszczały ciepłą pogodą, a dzięki zapadającemu zmrokowi i wysokiej, obrośniętej bluszczem balustradzie, z ulicy były widoczne co najwyżej nasze głowy. Piłyśmy więc tę herbatę albo całkiem nago – tylko w szpilkach – albo na przykład w naszych ulubionych, króciutkich fartuszkach na gołym ciele. Było to ekscytujące, zwłaszcza, gdy Ewa prowadziła niezobowiązujące pogaduchy z przechodzącymi dołem sąsiadami...
Nauka przestała nas interesować. Ewa jakoś mimo to pozdawała egzaminy, a Aleks dostał (z trudem) promocję do czwartej klasy. Cuda się zdarzają, jak widać.
Wszystko, co dobre, kiedyś musi się skończyć. Podobno. Nie wiadomo tylko, kiedy. Jedno jest pewne: już za tydzień... ciąg dalszy nastąpi.
Strzępy pamiętnika cz. 10
11
Ostatnio zmieniony 28 sie 2024, 21:38 przez magda, łącznie zmieniany 1 raz.