Strzępy pamiętnika cz. 10

11
Ciągle nie udawało mi się pogadać z Dorotą. Zżerała mnie babska ciekawość (gdyby to sformułowanie traktować dosłownie, to z Alki nie zostałyby już nawet kosteczki), ale wciąż albo ona, albo ja nie miałyśmy czasu.

Biedny Aleks – niewątpliwie ostatnio mocno rozkojarzony – narobił sobie trochę zaległości w szkole. Zbliżała się klasyfikacja, musiał więc teraz przysiąść fałdów i podciągnąć oceny z paru przedmiotów. Ponieważ jednocześnie Ewa miała sesję za pasem i rozgrywki ligowe w pełni, to życie towarzysko-uczuciowe niemal zamarło na jakiś czas. Po prostu, nie było się kiedy i jak spotkać. Dwie szybkie randki – krótki spacer, jakaś cola w knajpce – i parę rozmów telefonicznych. To było wszystko, na co mogłyśmy sobie pozwolić.

Jakby nieszczęść było mało, ojciec padł w swoich wewnątrzpartyjnych rozgrywkach. Przeszedł mu koło nosa oczekiwany awans na członka Komitetu Wojewódzkiego, znany i ustosunkowany Towarzysz Sekretarz, za którym od lat wytrwale nosił teczkę, coś przestał go poznawać, więc teraz stary miał pretensje do całego świata, klął na matkę, na mnie, na sąsiadów... i pił. Na smutno, do lustra, na umór.

Do kompletu – nawet pogoda się popsuła. Po paru ciepłych, słonecznych tygodniach, przełom maja i czerwca był chłodny, szary i deszczowy.
W tych okolicznościach ratowałam się marzeniami. Byłam w nich piękna i... prawdziwa. Razem z Ewką zdobywałyśmy świat. Takie zanurzenie się w fantazję miało tylko jedną złą stronę. Gdy trzeba było wrócić do rzeczywistości, przebrać się w męskie łachy Aleksa, kłaść do łóżka bełkocącego ojca, iść do szkoły i zajmować się tam zupełnie nieinteresującymi pierdołami... wtedy ból był podwójny. I znowu marzyłam o chwili, gdy będę mogła zanurzyć się w swoje fantazje – a jeszcze bardziej o tym, by naprawdę założyć damskie fatałaszki, umalować się i biec do Ewki...

Męczyła mnie też sprawa Doroty. W końcu stwierdziłam, że choć na tym odcinku zrobię porządek, poświęciłam jeden dzień szkoły (a niech tam, i tak mam tyły, co najwyżej będą ciut większe...) i upolowałam dziewczynę samą w domu, z rana, przed jej wyjściem na uczelnię. Zrobiła herbatę i usiadłyśmy w kuchni, jak kiedyś. Ale rozmowa się nie kleiła.

Pogoda, zdrowie rodziców, wczorajszy film w telewizji, fatalne sędziowanie w niedawnym meczu ligi siatkarskiej... Cholera, przecież nie po to poszłam na wagary!
Ale Dorota wyraźnie nie chciała się otworzyć. Była sztywna, spięta, jakby rozmawiała z obcą osobą. Dlaczego? Przecież coś nas w końcu łączyło, zdarzało się nam rozmawiać diabelnie szczerze, ujawniałyśmy przed sobą nie tak dawno bardzo intymne sprawy... Dopiero po pewnym czasie zaświtała mi w głowie nieprawdopodobna myśl – a jeśli ona odblokowuje się tylko przed częścią mnie? Przed tą częścią, która ma na imię Alka? W sumie, nic nie stało na przeszkodzie, żeby tę hipotezę zweryfikować... Przyjemne z pożytecznym.

Pod jakimś błahym pretekstem wyrwałam na chwilę do swojego mieszkania – i wróciłam przebrana w rajstopy, wąską spódnicę matki, jej bluzkę i biustonosz. Założyłam też sandałki na wysokich obcasach. Na szczęście, przed południem porządni ludzie byli w robocie i na klatce schodowej nie wpadłam na nikogo.

– Wiesz, tak mi przyszło do głowy, że jak już tak siedzimy... to się przebiorę. Nie masz nic przeciwko? – zaszczebiotałam niewinnie – Tak rzadko mam okazję ostatnio!
Nie miała nic przeciwko. Roześmiała się. Byłyśmy na dobrej drodze...

Plan zadziałał, ku mojemu lekkiemu zdumieniu. Po pięciu minutach chichotałyśmy przytulone, jak przystało na dobre przyjaciółki. W towarzystwie Alki Dorota zachowywała się zupełnie inaczej, niż przy Aleksie. Płynnie zwekslowałyśmy na istotne tematy – a gdy po godzinie musiałyśmy się rozstać, bo ona leciała na uczelnię, wiedziałam już wszystko, co trzeba.

To, co usłyszałam, wzbudziło we mnie mieszane uczucia. Otóż Dorotka postanowiła jednak dać sobie spokój z naszymi perwersyjnymi, lesbijsko-transwestytycznymi eksperymentami i uprawiać seks wyłącznie „po bożemu” – czyli w tym przypadku ze swoim żonatym przyjacielem. Facet był od niej starszy o dwadzieścia lat, miał dwoje dzieci, ale – jak twierdziła – kocha tylko ją, jest gotów rozwieść się ze swą jędzowatą żoną i założyć nową rodzinę... A poza tym był jej wykładowcą. Nie skomentowałam.

O dziwo, ta historia skończyła się później happy endem. Dorota rzeczywiście wyszła za rozwiedzionego doktora G. – urodziła mu dwójkę nowych, udanych dzieciaków, sama zrobiła doktorat... i chyba do dziś żyją sobie szczęśliwie gdzieś w Fakowicach.

Zanim pożegnałam Dorotkę, wzięłam od niej swoją dżinsową minispódniczkę – prezent od Ewy. Przebrałam się w nią natychmiast po przyjściu do domu i marsz przed lustro! No, wyglądałam teraz zdecydowanie lepiej, niż w nobliwym ciuchu mamy. Kurczę, długie, szczupłe nogi w ciemnych rajtkach, maksymalnie odsłonięte, to jest to. Zadowolona z siebie i zrelaksowana, zapragnęłam urządzić sobie spacerek – jak szaleć, to szaleć!

A więc, akcja. Włosy znowu gładko do tyłu i w koński ogon (wyeksponowana dzięki temu twarz wyglądała jednak zupełnie inaczej, niż w otoczeniu rozwichrzonych kudłów z grzywką, w których znano na co dzień Aleksa, a wychodząc w południe na swoim osiedlu musiałam się liczyć ze spotkaniem znajomych osób). Szminka. Duże klipsy. Szafirowy, cienki płaszczyk nad kolanko – no, no, nawet zgrabny! Na mnie wyglądał znacznie lepiej, niż na mamie, hihi...

Torebka na ramię. Deszcz pada? To nawet dobrze. Parasolem można się przecież trochę zasłonić w razie potrzeby. Parasolka oczywiście damska, wściekle kolorowa. Tylko te sandałki... Głupio trochę będę wyglądała! Trudno. W inne mamine buty nie wejdę, a w końcu jest wiosna. Mógł mnie deszcz zaskoczyć na mieście, nie? Dobra, Mayerówna – gotowa? No, to idziemy!

Szkoda, że miałam niewiele czasu. Bo spacer był super. Tańcząc na szpilkach między kałużami, chciwie zaglądając we wszelkie okna wystaw, doszłam do dworca. Chwila odpoczynku? Proszę bardzo, kochanie, zasłużyłaś... Usiadłam na ławce na peronie, starannie zestawiając stopy i kolana, położyłam sobie torebkę na podołku i zapaliłam. Przewalający się w różne strony tłumek zaaferowanych podróżnych nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. W lewej dłoni trzymałam papierosa, prawą wsunęłam w kieszeń płaszczyka i poprzez cienką podszewkę wymacałam skraj minispódniczki, upewniając się, że mam ją pod spodem. Moją własną spódniczkę! Łaaał...

Zsunęłam palce na udo, obciągnięte rajstopami. To dotknięcie było bardzo przyjemne. Wyobraziłam sobie, że tak błądzi po mojej nodze czyjaś ręka... Oj, Alka, bo zostaniesz onanistką – zachichotałam w duchu. Przypomniał mi się aktualny wówczas żarcik, odwołujący się do powszechnej, komunistycznej nowomowy partyjnych deklaracji: jakie jest największe zboczenie, możliwe w ustroju socjalistycznym? Ano, „manipulowanie członkiem pod płaszczykiem”... Były też wersje z „wysuwaniem członka z ramienia” i z „wysuwaniem prostego członka na czoło”, ale to już nie a’propos. Wszystko cytaty z „Trybuny Ludu”...

W drodze powrotnej spotkałam swoją nauczycielkę fizyki. Hihi, minęłam ją spokojnie, lekko tylko przysłaniając twarz parasolką! Nie poznała mnie. Wobec tego, nie odmówiłam sobie przyjemności zawrócenia i szłam za nią kilkadziesiąt metrów, bawiąc się sytuacją. Kobieta zatrzymała się na przystanku, a ja stanęłam zaledwie parę metrów dalej, odwrócona do niej tyłem, ale tak, żeby dobrze widzieć jej odbicie w szybie kiosku. No, wagary w dziewczęcym ubranku coraz bardziej mi się podobały! Pomysł do wykorzystania na przyszłość... – pomyślałam z uśmiechem.

Udawałam, że pilnie studiuję ubogą zawartość witryny – ale w rzeczywistości obserwowałam nieświadomą niczego panią profesor. Wypatrując autobusu, belfrzyca patrzyła cały czas w moją stronę – i do głowy jej nie przyszło, że tkwiąca przed nią wysoka dziewczyna o zgrabnych nóżkach jest jej uczniem, Aleksem! Postanowiłam więc posunąć się o krok dalej – i zapaliłam papierosa. Fizyczka była znanym wrogiem palenia. Ileż razy prawiła mi kazania, czując ode mnie tytoniowy smrodek! To znaczy, pardon, nie mnie prawiła. Aleksowi.

Bo Alka paliła sobie teraz, tuż przed jej nosem, z bezczelnym spokojem. I z dziką radością w duszy.
Zabawa była przednia, ale niestety czas mi się kończył. Uświadomiłam sobie, że przecież matka niedługo wróci z pracy! Z żalem zgasiłam peta, spod parasola rzuciłam nauczycielce pożegnalne spojrzenie i szybkim kroczkiem ruszyłam do domu. Deszcz padał coraz większy, nogi miałam już nieźle przemoczone, ale jakoś dziwnie mi to nie przeszkadzało. Świat był piękny, żałowałam tylko, że ten spacer nieuchronnie dobiega już końca.

Klatka schodowa tym razem nie była pusta... Ktoś schodził z góry. Upsss! Trudno, trzeba sobie jakoś radzić. Kucnęłam na półpiętrze, postawiłam przed sobą torebkę i ze schyloną głową zaczęłam w niej intensywnie grzebać. Jakieś męskie nogi przemaszerowały obok mnie. Nawet nie wiedziałam: znajome, czy obce? W każdym razie, mój koński ogon i plecy w szafirowym płaszczyku nie wydały się przechodzącej osobie interesujące. Ufff. Po strachu. Kłusem na górę... Lekko wilgotny płaszczyk powędrował prosto do szafy, trudno. Torebka też. Oj, żeby mama to widziała! Buty osuszyłam szmatką i wrzuciłam do pudełka, akurat gdy w zamku zgrzytnął klucz. A ja byłam jeszcze w rajstopach i w spódnicy!

Wskoczyłam do łazienki i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Błyskawiczna przebieranka w dres, który szczęśliwie się tu znalazł...
– Hej, Aleks, ty już w domu?
– Taaak, mamo... Brzuch mnie boli, zwolniłem się z dwóch lekcji. Coś mi, psiakostka, chyba wczoraj nie posłużyło...
– A czemu ten mój kolorowy parasol tu leży mokry? – zdziwiła się matka.

O, cholera! O parasolu zapomniałam na śmierć.
– A, wiesz, wziąłem rano twój, bo mój coś mi się zacina... – wykazałam się zdolnością improwizacji – Chłopaki trochę się pośmiali, ale za to nie zmokłem...
– To trzeba go włożyć do wanny, żeby okapał, bo tu podłoga zawilgnie! Ależ leje! Wyłaź z tej łazienki, bo ja też potrzebuję.
– Dobra, dobra, już zaraz – mruknęłam, starannie ścierając szminkę z warg papierem toaletowym i rozpuszczając włosy.

Jeszcze tylko jeden problem. Jak wynieść z łazienki spódnicę? I gdzie ją schować? Myśl, Mayerówna, myśl...
– No, wyłaźże, synu!
Jak człowiek musi, to sobie poradzi. Zerwałam z grzbietu bluzę od dresu, zawinęłam w nią spódniczkę i wyszłam z łazienki półnaga. Wcześniej oczywiście spuściłam wodę.
– No, już nawet mi się ubrać spokojnie nie dałaś... A jak się robi sosy grzybowe, to przydałyby się w mieszkaniu dwa kibelki!

Spódniczka chwilowo wylądowała na półce za książkami. Potem znajdzie się jej jakieś lepsze miejsce... Ech, żeby tak można było ją mieć oficjalnie! Marzenie...
Podobno nieszczęścia chodzą parami. Tamtego dnia przekonałam się, że nie tylko one. „Szczęścia” też, szkoda, że chyba rzadziej. Ale tamten dzień był wyjątkowy... Leżałam sobie na tapczanie cała zadowolona i rozpamiętywałam udany spacerek, gdy zadzwonił telefon.

– Aleks? Tu Ewa...
– Mmmm, dalej ślęczysz nad skryptami, kujonie?
– Powinnam. Ale już nie mogę. Muszę sobie zrobić przerwę. A chata dziś wolna, staruszka dyżuruje... Strasznie tęsknię za twoim ciałkiem... To jak?
Głupie pytanie. A niech się wali i pali, lecę!
– No, chyba mogę w takim razie zajrzeć. O której by ci pasowało? – starałam się być w miarę nonszalancka.
– Mama wychodzi koło czwartej...

Legenda dla moich starych? Szablonowa.
– Słuchajcie, jadę do Pawła, muszę go trochę podszkolić z ruskiego... – rzuciłam, świadomie wybierając na dawcę alibi kolegę, który mieszkał daleko i nie miał w domu telefonu.

Ojciec skupił się na wygłoszeniu płomiennej tyrady, w której dowodził, że używanie przeze mnie zwrotu „ruski” zamiast „rosyjski” jest – po pierwsze – przejawem mojej indolencji historyczno-geograficznej, po drugie – wyrazem zupełnie nieuzasadnionej pogardy dla bratniego narodu, a tak w ogóle, to może mnie zaprowadzić w szeregi elementów antysocjalistycznych, a potem do kryminału. I bardzo dobrze. Dzięki temu absolutnie nie zaniepokoiła go moja bardzo staranna toaleta przed wyjściem do kumpla. Mama była bardziej spostrzegawcza i domyślna. Gdy wymyta i świeżutka wychodziłam z łazienki, puściła do mnie oko z szelmowskim uśmiechem. No, no...

– Brzuch cię już nie boli?
– A wiesz, jeszcze trochę. Ale chyba będzie lepiej. Wrócę pewnie późno, nie martwcie się... Cmoknęłam matkę w policzek i poleciałam do Ewki.

Cóż, wolałabym być w sukience, ale nie było warunków. Nie można mieć wszystkiego. Uznałam, że i tak nie jest źle. A miało być jeszcze lepiej!
Hmmm... No, dobra. Pierwotnie zamierzałam ciąg dalszy zachować na kolejny odcinek – za tydzień – ale niech tam. Moja strata. Nie będę taka świnia.

Było dobrze, to trochę za mało powiedziane. W drzwiach padłyśmy sobie z Ewą w ramiona i przytulone, całujące się jak wariatki, doturlałyśmy się do jej pokoju. Potem spełnił się mój poimprezowy sen... tyle, że bez udziału Dorotki. Było to, co mi się śniło – i jeszcze parę innych, sympatycznych figur. Ewka była niezwykle pomysłowa. Pilnie uczyłyśmy się swoich ciał i swoich emocji. Tak pilnie, że – być może tu niektórych Czytelników rozczaruję – nawet nie starczyło nam czasu i ochoty na jakieś przebieranki. Królowała nagość i seks. Nic więcej nie było nam do szczęścia potrzebne.

Spragnione siebie, mogłybyśmy tak chyba bez końca... Niestety, resztki przyzwoitości wobec rodziców kazały mi wracać do domu chociaż koło północy – gdybym wróciła później, absolutnie nie uwierzyliby, że tak wciągnęły mnie korepetycje z rosyjskiego.

Chcąc nie chcąc, musiałam wreszcie oderwać się od kochanki, wskoczyć w spodnie i iść. No, nie było to łatwe. Na pociechę pozostawała myśl, że już niedługo będzie powtóreczka!

I była. Przed wakacjami jeszcze kilka razy. Wykorzystałyśmy każdą okazję! I chyba dopiero za trzecim czy czwartym razem przypomniało się nam o dodatkowej, możliwej atrakcji, czyli o damskich fatałaszkach. Gdy robiłyśmy sobie przerwę „w trakcie”, Ewka umalowała mnie i ubrała w pończochy – a potem znów się kochałyśmy. Hmmm, nie było to nieprzyjemne...

Potem próbowałyśmy obie zakładać szpilki i biżuterię, ale odkąd w najważniejszym momencie obcas uwiązł mi w szparze między ścianą a tapczanem, zaś Ewa w przypływie euforii sama rozerwała sobie naszyjnik – postanowiłyśmy nie przesadzać. I tak było super.

Za to już „po” – rytuałem stała się filiżanka herbaty na balkonie. Wieczory znów rozpieszczały ciepłą pogodą, a dzięki zapadającemu zmrokowi i wysokiej, obrośniętej bluszczem balustradzie, z ulicy były widoczne co najwyżej nasze głowy. Piłyśmy więc tę herbatę albo całkiem nago – tylko w szpilkach – albo na przykład w naszych ulubionych, króciutkich fartuszkach na gołym ciele. Było to ekscytujące, zwłaszcza, gdy Ewa prowadziła niezobowiązujące pogaduchy z przechodzącymi dołem sąsiadami...

Nauka przestała nas interesować. Ewa jakoś mimo to pozdawała egzaminy, a Aleks dostał (z trudem) promocję do czwartej klasy. Cuda się zdarzają, jak widać.

Wszystko, co dobre, kiedyś musi się skończyć. Podobno. Nie wiadomo tylko, kiedy. Jedno jest pewne: już za tydzień... ciąg dalszy nastąpi.
Ostatnio zmieniony 28 sie 2024, 21:38 przez magda, łącznie zmieniany 1 raz.

Strzępy pamiętnika cz. 11

12
Za oknem pociągu panowały egipskie ciemności, z rzadka tylko urozmaicane szybkim mignięciem świateł mijanych miejscowości. W przedziale też było ciemno. Po krótkiej walce z przełącznikiem, stoczonej dwie godziny temu, udało mi się wyłączyć brudną, niczym nie osłoniętą świetlówkę pod sufitem. Jak się okazało, zrobiłam to skutecznie i trwale. Próby jej ponownego ożywienia okazały się potem całkowicie beznadziejne.

W tej sytuacji siedząca obok mnie Ewa szybko zapadła w spokojny, głęboki sen. Pochrapywała sobie nawet z cicha, w rytm stukających kół wagonu. Spali także współpasażerowie: starsza pani z kilkuletnią wnuczką, gruby pan z teczką, sprawiający wrażenie urzędnika w delegacji i młody, lekko pijany żołnierz w rozchełstanym mundurze. A ja spać nie mogłam, choć było już dobrze po północy – i wiedziałam, że mam przed sobą bardzo ciężki dzień.

Bo byłam dziewczyną już na sto procent... No, może na dziewięćdziesiąt. W każdym razie na tyle, że więcej się nie dało. Ta myśl o własnej, maksymalnej dziewczęcości powodowała strach i jednocześnie radosne podniecenie – mieszankę, która wykluczała nie tylko sen, ale i głębszy relaks. Napięta, siedziałam więc w wagonie II klasy nocnego pociągu pospiesznego relacji Fakowice – Przedmość... i po raz setny robiłam przegląd sytuacji. Dziś spece od marketingu nazwali by to analizą SWOT, ale wtedy nie znałam tego pojęcia.

Nade mną, na półce, spoczywał mój plecak. Mój? No niby tak, ale wypełniony niezupełnie moimi rzeczami. Wszystkie ciuchy, które matka pracowicie i starannie zapakowała swojemu synowi Aleksowi na wakacyjny wyjazd, zostały kilka godzin temu przełożone do innej torby i upchnięte w zakamarkach szafy Ewy. Za to w plecaku wylądowały fatałaszki, pożyczone przez Ewkę Alce. Fajne bluzeczki. Dziewczęce sweterki. Krótkie spódniczki. Cienkie, letnie sukienki. Rajstopy. Majteczki. Biustonosze. Nocne koszulki. Kosmetyki. Buciki płaskie i z obcasem. Ufff, sporo tego było. Moja dziewczyna wzięła mniej, tłumacząc, że w razie czego będzie miała od kogo pożyczyć.

Główne założenie przy pakowaniu było takie: żadnych spodni! To znaczy, żadnych spodni dla mnie, bo Ewa brała dla siebie długie i krótkie... ale zarzekała się, że nie da mi ich założyć, choćby nie wiadomo co.

Cieszyło mnie to i przerażało jednocześnie. Kiedy moje kochanie po raz pierwszy rzuciło hasło „wakacji w kiecce” – pomyślałam, że biedna dziewczyna zgłupiała z nadmiaru nauki podczas sesji. Potem stopniowo zaczęłam oswajać się z tym wariackim pomysłem. No, nie da się ukryć, że w arsenale argumentów użytych przez Ewę były i takie... hmmm, jakby to delikatnie powiedzieć? Poniżej pasa. Ale jakoś nie miałam pretensji.

Dałam się w końcu przekonać. Pozostało opracować techniczne szczegóły operacji. A więc jechałyśmy – dwie panny na wakacjach – najpierw na czarnoporzeczkowe żniwa do babci Ewy, pod Walgoraj. Potem w planie był Miłglin, gdzie mieszkał wujek dziewczyny. Wujek z żoną i dziećmi zamierzał wyjechać na urlop do Bułgarii i podobno bardzo ucieszył go pomysł, że bratanica zaopiekuje się w tym czasie domem, psem, akwarium i kwiatkami.

Zgodnie z fundamentalną zasadą: „kłamać jak najmniej, tylko tyle, ile trzeba” – moi rodzice wiedzieli o tym wszystkim. Zaakceptowali plan wyjazdu Aleksa z dziewczyną z lekkim westchnieniem, ale bez sprzeciwu. Owszem, mieli jakiś dziwny błysk w oczach... Może była to melancholia i świadomość upływu czasu? W końcu, ich dziecko dorastało – a od tego człowiek nie czuje się młodszy. Dziś sama wiem coś na ten temat.

Ewę moi staruszkowie zresztą już poznali. Na szczęście, zrobiła na nich świetne wrażenie. Mama od razu zaprzyjaźniła się z dziewczyną i mówiła do niej per „córeczko”. Ojciec natomiast usiłował w jej towarzystwie heroicznie wciągać „mięsień dyrektorski”, wywalający mu się nad paskiem spodni. Był to jeden z poważniejszych komplementów, na jakie z jego strony mógł liczyć osobnik ludzki płci żeńskiej... Nie bardzo mu to co prawda wychodziło, kałdun był za duży, ale stary był w tych wysiłkach wzruszający. Matka była trochę zaniepokojona informacją, że dziewczyna syna jest od niego aż o cztery lata starsza, ale powstrzymała się od komentarzy.

Rodzice nie wiedzieli tylko jednego. Mianowicie tego, że w ciągu niepełnej doby – która upłynęła od wyjścia z domu Aleksa z wyładowanym plecakiem do odjazdu pociągu – chłopak skutecznie przeistoczył się w dziewczynę, Nie wiedzieli, że na te wakacje jedzie Aleczka. Założenie, jakie przyjęłyśmy z Ewką, było takie: aby zabawa była pełna, przeistoczenie ma być „na maksa”. Stąd zabranie wyłącznie dziewczyńskich ciuchów – ale nie tylko...

Tydzień wcześniej dałam sobie przekłuć uszy. No, kosztowało to Ewę małe-co-nieco... Chodziłam potem – jako Aleks – ze starannie zaczesanymi po bokach włosami, zastanawiając się, co powiem, jeśli ktoś mimo wszystko zauważy te maleńkie otworki! Za to jako Alka mogłam dumnie odsłonić uszy i eksponować prawdziwe kolczyki. Frajda była ogromna. Teraz też, siedząc w ciemnym przedziale, od niechcenia bawiłam się podłużnymi, posrebrzanymi wisiorkami. Trącałam je i pociągałam za nie aż do bólu nie całkiem wygojonych małżowin... I czułam się bardzo kobieco. To jednak było zupełnie coś innego, niż klipsy. Warto było.

Trochę podhodowałam też paznokcie. Wystawały już na jakieś dwa milimetry poza opuszki palców i miały ładny kształt lekko wydłużonego owalu. Wczoraj pierwszy raz w życiu pociągnęłam je jasnoczerwonym lakierem. Łaaał, nie wiedziałam, że widok własnych dłoni może być taki rajcujący! Ewa co prawda powątpiewała, czy te pazurki przetrwają pracę przy zbiorze porzeczek – ale uznałam, że można przynajmniej spróbować.

No, i w ostatniej chwili zrobiłyśmy mi wakacyjną fryzurkę. Trwałą i niewymagającą nadmiernych zabiegów na co dzień, a jednocześnie nową i dziewczęcą. Pomocą jak zwykle służyła nieoceniona fryzjerka Bożenka. Ponieważ akurat mama Ewy znów dyżurowała w szpitalu, spędziłyśmy ładnych parę godzin w kuchni i w łazience... W efekcie byłam teraz kasztanoworuda i miałam solidnie skręcone loczki!

Uśmiechnęłam się na wspomnienie epizodu po wyjściu Bożenki. Zostałam z wałkami na głowie, przyciśniętymi chusteczką – a że do wyjazdu zostawało kilka godzin, pakowanie miałyśmy w zasadzie za sobą, to sposób spędzenia tego czasu narzucał się automatycznie... Byłyśmy już obie z Ewą prawie nagie i mocno podniecone, gdy nagle dziewczyna przerwała pieszczoty, wybuchnęła śmiechem, odsunęła się i usiadła na skraju łóżka. W pierwszej chwili nie załapałam, co się dzieje.

– Przepraszam... Robiłyśmy to, kiedy byłaś dziwką w ostrym makijażu i w pończochach – i było OK... ale kochać się z babą w papilotach, to chyba przekracza moje możliwości... Nie mogę się skupić! – chichotała.

Cóż. Nie powiem, wymagało to sporego wysiłku – ale udało mi się jej udowodnić, że seks z babą w papilotach też może być niezły. Mimo, że musiałam uważać, aby nie uszkodzić misternej konstrukcji na mojej głowie.

Kiedy już można było zdjąć ze mnie to wszystko, w ostatniej chwili przed wyjściem na dworzec, Ewa popatrzyła na moje skręcone, kasztanowe kędziory.
– Ruda Alka, hihi... Fajnie ci. Warto było się męczyć!

Miałam nadzieję, że (zgodnie z obietnicą Bożenki) rudy barwnik zmyje się w ciągu miesiąca. Jeśli nie, natychmiast po przyjeździe miałam lecieć do naszej fryzjereczki, by zastosować jakąś tajemną miksturę na bazie płynu do trwałej, która miała mi ostatecznie przywrócić normalny kolor włosów.

Co prawda Ewa popatrzyła na mnie jak na idiotkę, kiedy już z plecakiem na ramionach sięgnęłam po szminkę („Phi! Malowana lala, patrzcie ją!”) – ale nie odmówiłam sobie przyjemności zrobienia lekkiego makijażu na drogę. Oczy odpuściłam, ale odrobina karminu na wargach dodawała mi chyba animuszu.

Wieczorny tłum na dworcu, w szczycie wakacyjnych wyjazdów, był miejscem w którym łatwo było zniknąć. Szamocący się z tobołami podróżni zwracali na mnie uwagę tylko o tyle, że stanowiłam przeszkodę do ominięcia w biegu na peron albo z peronu. Aż poczułam się niedowartościowana! To ja po to się męczę, farbuję, maluję, przebieram, drobię kroczki i ćwiczę uśmiechy, żeby ludziska przemykali obok, nawet nie poświęcając mi jednego spojrzenia!? To było nie fair z ich strony. Zaśmiałam się w duchu do tej pretensji. Nie, nie, drodzy podróżni, przechodźcie i nie patrzcie. A już na pewno – nie zagadujcie Alki. Tak będzie lepiej. Dla wszystkich.

Czy tak będzie dalej? Czy potrafię być dziewczyną przez cały miesiąc, w różnych okolicznościach? Bałam się potwornie. Aż nagle – przyszło olśnienie. A jeśli nawet nie, to co z tego? Stanie mi się coś złego, jeśli ktoś obcy, na drugim końcu Polski, rozpozna we mnie chłopca? Nie. No, chyba nie...

Ale najważniejsze było to, że tę dziewczynę we mnie kocha Ewa. I że mnie też jest z nią dobrze. Machinalnie, delikatnym ruchem, pogłaskałam ramię śpiącej obok mnie dziewczyny. Zamruczała.

Tymczasem pociąg stukał monotonnie, za oknami przesuwały się w ciemnościach wsie i lasy, chrapanie Ewy zostało skutecznie zagłuszone przez tubalny charkot grubego urzędnika z teczką.

Strasznie chciało mi się palić. Kiedy śpiąca dziewczyna zsunęła się nieco z mojego ramienia, wstałam i wyszłam na korytarz. Był prawie pusty, tylko w drugim końcu wagonu dwóch starszych kolejarzy ćmiło pety i rozmawiało półgłosem.

Zanim wyjęłam papierosa, dokładnie przyjrzałam się swemu odbiciu w szybie. Patrzyłam na wysoką, szczuplutką, rudą dziewczynę w ciemnozielonym sweterku i kusej, dżinsowej spódnicy. No, biodra były wąziutkie – ale dość długi, luźny sweter, ściśnięty w talii paskiem, rozkloszowywał się u dołu i w miarę skutecznie tuszował ten mankament mojej figury. Gdybym nie wiedziała, pewnie sama bym nie pomyślała, że ten ktoś w szybie, to chłopiec!

Ta konstatacja dodała mi otuchy. Chciwie zaciągnęłam się Extra-Mocnym. Pociąg wjeżdżał na jakąś stację... „Szczerbów” – wychylona z okna, odczytałam napis na budynku dworca, wyraźnie pamiętającego czasy Najjaśniejszego Pana, cesarza Franciszka Józefa I.

Po chwili drzwi wagonu otworzyły się i do środka wgramoliła się rodzinka z tobołami oraz grupka młodych ludzi płci obojga, z plecakami i gitarami. Całe towarzystwo przepchnęło się obok mnie – i znowu nikt nie zwrócił specjalnej uwagi na kwestię płci Aleczki. No, może poza ojcem rodzinki, który przemknął wzrokiem po moich prawdziwych nogach i fałszywym biuście. Chyba się przy tym oblizał. Tfffuj.

Szarpnięcie ruszającego pociągu spowodowało, ze jedna z przechodzących dziewczyn straciła równowagę i omal nie upadła. Podtrzymałam ją, a ona podziękowała z uśmiechem. Była śliczna... Nie mogłam nie odpowiedzieć na miłe słowo.

– Nie ma za co... Cała przyjemność po mojej stronie! – mówiąc to, już miałam świadomość fatalnego błędu.
Upsss. To, co wydobyło się z mojego gardziołka, to nie był wdzięczny, kobiecy alt, z całą pewnością! Alka, pilnuj się, idiotko!

Panienka spojrzała zaskoczona, otworzyła usta – po czym zakryła je dłonią. Puściłam do niej oczko. Patrzyła na mnie roześmianymi, jasnoniebieskimi ślepkami... Wiedziała, chociaż nie rozumiała. Oczy mówiły jej co innego, niż uszy. Biedulka! Ale opanowała zdumienie, uśmiechnęła się i też mrugnęła porozumiewawczo. Potem odwróciła się, podniosła jakiś upuszczony pakunek i dołączyła do swojego towarzystwa. Za chwilę, wchodząc do przedziału za kolegami, rzuciła w moją stronę jeszcze jedno ciekawskie spojrzenie. No, będzie miała o czym myśleć... Powie swojemu towarzystwu, czy nie?

Na wszelki wypadek lepiej byłoby schować się do przedziału – przemknęło mi przez głowę. Ale żal mi było połowy papierosa... Nałóg był silniejszy, niż zdrowy rozsądek. Przeszłam więc tylko kilka kroków w kierunku podestu i ukryta za załomem korytarza obserwowałam, czy radosna młodzież nie leci zabawić się z przebierańcem. Nie leciała. Chyba więc śliczne dziewczę okazało się dyskretne.

Spokojnie dopaliłam i wśliznęłam się do swojego ciemnego przedziału. Gdy usiadłam, Ewa zamruczała, przytuliła się i wsunęła mi dłoń pod spódnicę. Zamknęłam oczy i po raz kolejny spróbowałam usnąć... ale wiedziałam, że teraz jest to tym bardziej nierealne.

Półtorej godziny później fosforyzujące wskazówki zegarka zasugerowały, że pora się zbierać. Za oknami mrok szarzał i nie był już taki nieprzenikniony. Pociąg dojeżdżał do Walgoraja. Obudziłam Ewkę i sięgnęłam po plecak na półkę.

– Panienka pozwoli, że pomogę... – grubawy urzędnik zerwał się z miejsca jak tygrys – gdzieżby takie delikatne ramionka miały się męczyć takim wysiłkiem...

Podziękowałam promiennym uśmiechem. Biedak jęknął pod ciężarem plecaka, ale dzielnie odegrał rolę siłacza. Zdjął też bagaż Ewy. Z wyraźną ulgą stwierdził, że jest nieco lżejszy. Pomógł nam nawet wystawić toboły na peron. Mężczyźni to jednak pożyteczny gatunek, zwłaszcza, gdy ma się spory biust, ładną buzię i odpowiednio wyeksponowane, dłuuugie nóżki w czarnych rajstopkach...

Potem był męczący marsz na dworzec autobusowy. Najpierw wśród łąk, bo walgorajska stacja PKP została zlokalizowana złośliwie, kawałek za miastem – a następnie przez uśpione jeszcze ulice. Zgięta pod plecakiem, błogosławiłam w duszy Ewę, która odradziła mi zakładanie na drogę pantofli na obcasie. Obie byłyśmy w trampkach. Dało się przeżyć.
– Szukamy autobusu, jadącego na Miłblin – mruknęła dziewczyna – o, jest! Nawet nieźle, mamy tylko półtorej godziny do odjazdu...

Przechowalnia bagażu nieczynna. Knajpa też. Nawet poczekalnia jeszcze zamknięta. Świt był bardzo rześki, wydobyłyśmy więc z plecaków dodatkowe swetry – i przykryte nimi, przytulone na ławeczce, poszczękując zębami jakoś doczekałyśmy podstawienia autobusu do Miłblina.

– Staje pan po drodze w Chrampolu? – Ewa zagadnęła młodziutkiego blondasa, rozpartego za fajerą biało-pomarańczowego Autosana i leniwie pogryzającego kanapkę.
– Eee, nie, to pospieszny. Ale dla was, dziewczyny, mogę na chwilę przyhamować! – roześmiał się chłopak.

I niech mi ktoś wciska kit, że kobiety są w Polsce dyskryminowane. Gdyby to samo pytanie zadał kierowcy Aleks, zapewne usłyszałby mocne słowo i radę, żeby się te głupie piętnaście kilometrów przespacerował na piechotę, zamiast zawracać głowę człowiekowi pracy.

A tak – koleś nie tylko przyhamował, żeby dwie sympatyczne laseczki mogły przynajmniej wyskoczyć w biegu z jego pospiesznego autobusu. Okazał się prawdziwym dżentelmenem. Objechał chrampolski ryneczek i zwekslował w boczną uliczkę, podstawiając pasażerki pod wskazany dom. W mojej głowie błysnęła przelotna myśl, czy nie warto byłoby zostać kobietą na stałe. Gdy wysiadłyśmy, podzieliłam się nią z Ewą.

– Hihi, no, coś w tym jest... Ale uważaj. To działa, obawiam się, póki jesteś młoda i ładna. Jakbyśmy miały po czterdzieści lat i po sto kilo, to zapewniam cię, że drałowałabyś teraz z przystanku...

Babcia Ewy – matka jej ojca – okazała się wysoką, postawną niewiastą z siwym kokiem. Podobieństwo rysów twarzy było uderzające. Ten sam orientalny ton, lekko wystające kości policzkowe, coś, jakby odrobinę skośny zarys oka... Tatarska albo ormiańska krew, tego już nikt nie wiedział, ale trop wiódł ewidentnie na dalekie, południowo-wschodnie kresy dawnej Rzeczpospolitej.

Zgodnie z przewidywaniami dziewczyny, babcia pozwoliła nam spać razem – w pokoiku nad stodołą, mającym nawet coś na kształt własnej łazienki (tj. przepierzenie z miską i konewkę, sprytnie umocowaną pod sufitem w charakterze prysznica). To był dodatkowy bonus za podjęcie wyzwania i występowanie w dziewczyńskiej roli: gdyby Ewa przyjechała z Aleksem, ona spałaby pewnie w jednym łożu z babcią, zajmując dołki wygniecione przez nieboszczyka-dziadka, a chłopak wylądowałby na pięterku samotnie. Babcia była bardzo konserwatywna.

Dostałyśmy śniadanie i gorącą herbatę, a zaraz potem przebrałyśmy się w robocze fartuchy i gumiaki, na głowy założyłyśmy chustki – i zadebiutowałam w roli zbieracza czarnych porzeczek. Pole z rzędami krzaczków zaczynało się zaraz za domem i ciągnęło w kierunku lasu. Podkładałyśmy pod krzewy płachtę, a potem obijałyśmy gałązki gumowymi pałkami. Gdy ciężkie, dojrzałe owoce opadały, wystarczyło zgrabnie zsypać je do wiadra...

Proste, prawda? Może w opisie. W rzeczywistości, łatwe było to tylko dla starszej pani i jej wnuczki – w końcu obie ćwiczyły te żniwa po raz n-ty. Mnie szło jakoś niezdarnie, a już koło trzeciej miałam na palcach bąble od gumowej pały.

– Ależ delikatną panienkę przywiozłaś, Ewcia... – śmiała się babcia – no ale nic, dziecko, popracujesz, to się przyzwyczaisz...

Potem trzeba było pracowicie i starannie wyłuskiwać zielone gałązki i listki, wmieszane pomiędzy owoce – i czarne koraliki wędrowały do drewnianych skrzyń, wyłożonych gazetami. Wypełnione skrzynki układałyśmy przy drodze. Sąsiad, jadąc ze swoim urobkiem, zabierał je traktorem do GS-u, do punktu skupu. Przy ostatnim, wieczornym kursie, babcia pojechała z nim, a my z Ewą wróciłyśmy do domu i zajęłyśmy się przygotowaniem kolacji. Po całym dniu pracy w polu głodne byłyśmy jak wilki.

– Może byś się tak w końcu odezwała do babci? Bo na razie mruczysz tylko i kiwasz głową. Długo tak zamierzasz? – zapytała Ewa, wbijając jajka na patelnię.
– Bym się odezwała. Ale się boję. A jak się babcia zorientuje, że ten głosik jakiś taki mało dziewczęcy? Jaja będą. Może nawet rozbite – westchnęłam znad gara smalcu, którym smarowałam czarny chleb.
– Spokojnie, babcia ciut przygłucha... Staraj się mówić tylko trochę wyżej, a będzie dobrze – pocieszyła mnie dziewczyna.

Po kolacji obmyłyśmy się i wskoczyłyśmy znów w normalne ciuchy. Ewa w dżinsy, ja w swoją ukochaną minispódniczkę. Do tego swetry, bo robiło się chłodno.
– A teraz, niespodzianka... Wieczorny rytuał towarzyski z babcią – zaśmiała się dziewczyna.
– Co proszę? Nic nie mówiłaś?
– Bo jeszcze byś skrewiła, kochanie... Zawsze, jak przyjeżdżam, to babcia uczy mnie robić na drutach. W zeszłym roku byłam z Dorotą, no i Dorcia też musiała dziergać... Teraz twoja kolej! – Ewa chichotała na widok mojej miny – Głowa do góry, złotko... To takie kobiece zajęcie, hihi...

No i stało się. Ja, Alka Mayerówna, z rudymi lokami na łbie i z kolczykami w uszach, w spódniczce i w rajstopach, siedziałam sobie teraz grzecznie na ławce przed chałupą z moją kochanką i z jej babcią, nieporadnie splatałam drutami nitki czerwonej wełny i uśmiechałam się do jakiejś babcinej sąsiadki, która przydreptała zobaczyć gości z miasta. Czułam się zarazem fajnie i kobieco – ale i trochę idiotycznie. Chyba za szybko szła ta moja przemiana w stuprocentową samiczkę. Jednak nie nadążałam psychicznie...

Wokół gołej żarówki, przyświecającej nam znad ganku, skwierczały ćmy. Księżyc robił romantyczny nastrój, walcząc o lepsze ze smrodkiem zalatującym od strony obórki.
– No, panienki, starczy nam na dzisiaj. Rano wracamy do porzeczek, czas spać! – zakomenderowała babcia.

Na to czekałam. Przyszła pora nagrody za wyrzeczenia. Spanie spaniem, ale to, co miało być przedtem... Poleciałyśmy z Ewą kłusem do swojego pokoiku, na dobranoc cmokając babcię w spracowaną rękę.

Mniam. Wtedy dowiedziałam się, jak smakuje ukochana dziewczyna latem, na świeżym, wiejskim powietrzu, po całodziennej pracy w polu. I często tęsknię za tym smakiem...
Kto nie próbował, niech żałuje. A jak się jeszcze przy tym ma kolczyki w uszach...

W kwestii ciągu dalszego, mogę tylko zaznaczyć, że przewiduje się jego nastąpienie.
Ostatnio zmieniony 28 sie 2024, 21:38 przez magda, łącznie zmieniany 1 raz.

Strzępy pamiętnika cz. 12

13
Mijały kolejne dni, podobne jeden do drugiego jak dwie czarne porzeczki do siebie. Wczesna pobudka, ograniczona do minimum toaleta, śniadanie – i o siódmej rano byłyśmy już na polu. Ewa najczęściej zakładała stare szorty i podkoszulek – natomiast dla mnie, zamiast niewygodnego (i potwornie niezgrabnego) fartucha, którego używałam pierwszego dnia, babcia znalazła jakąś starą, lnianą sukienkę – dosyć obszerną i długą, ale na szczęście przewiewną. W gumiakach co prawda i tak nie wyglądało się super, niemniej kiecka stanowiła pewien postęp w zakresie image’u. Całkiem nieźle mi się w niej zresztą pracowało przy tych nieszczęsnych porzeczkach...

Nie mogłam się tylko przyzwyczaić do chustek, które inne kobiety zakładały na włosy, chroniąc się w ten sposób przed kurzem i słońcem – pociłam się pod nimi niemiłosiernie i w końcu dałam sobie spokój z tym elementem garderoby.

Pracowałyśmy do wczesnego popołudnia – potem była przerwa na obiad – a około czwartej wracałyśmy do porzeczek jeszcze na godzinę albo dwie.

W międzyczasie trzeba było pomóc babci przy normalnych gospodarskich obowiązkach. Dzielnie zamiatałam obejście, sypałam ziarno kurom, pomagałam w kuchni, zadawałam żarcia świniom... W przeciwieństwie do Ewy nie odważyłam się tylko na dojenie krowy.

Wieczorem, umywszy się jako-tako w misce z zimną wodą, przebierałyśmy się w normalne ciuchy, jadłyśmy kolację i zasiadałyśmy do robótek ręcznych. Miałam wtedy wrażenie, że niespodziewanie odbyłam podróż nie tylko pomiędzy płciami – ale i w czasie. Babcia Ewy nie miała ani telewizora, ani nawet radia. No, owszem, była elektryczność, więc nie mogę twierdzić, że cofnęłam się do XIX wieku... jednak rytm życia i obyczaj nie przywodziły na myśl lat osiemdziesiątych XX wieku. Jeśli już – to raczej dwudzieste lub trzydzieste.

Miało to swój urok. Delikatnie przytulona do Ewki – siedząc na ławeczce przed drewnianą chałupą, dziergając mozolnie szalik, wsłuchując się w babcine gawędy – rozkoszowałam się uczuciem całkowitego, błogiego spokoju. Stary kundel łasił się nam do nóg, kot popatrywał ironicznie z płotu, gdzieś grał świerszcz... Wszystkie miejskie, współczesne problemy były bardzo daleko. Niemalże nie istniały. Była tylko ta sielska wieś, na owej wsi siwa matrona i jej śliczna wnuczka – a z nimi ja.

Ja, czyli Alka Mayerówna: sympatyczna, ruda dziewczyna na wakacjach, ściskająca gołe kolana pod karcącym okiem surowej babci, coraz sprawniej robiąca na drutach, ale niecierpliwie czekająca, by z ust staruszki padło wreszcie hasło „do łóżek”... Bo wtedy Ewka i Aleczka będą mogły wreszcie przytulić do siebie swoje nagie, spragnione pieszczot ciałka – i do woli cieszyć się swą szaloną młodością, wiedząc, że na dole babcia jeszcze klepie pacierze...

I tak płynął dzień za dniem. Nie jestem Orzeszkowa, nie będę się dalej rozwodzić nad tymi klimatami.
Niedziela przyniosła urozmaicenie.
Babcia podreptała do kościoła z samego rana – my z Ewką pospałyśmy nareszcie trochę dłużej. Potem w wielkich garach podgrzałyśmy sobie wodę i po raz pierwszy przyzwoicie wymoczyłyśmy się w wannie.

Założyłyśmy kolczyki. Umalowałyśmy się. Ech, dopiero teraz pojęłam, jak mi tego brakowało przez ostatnie dni... Pomysł z zakręceniem sobie loków tuż przed wyjazdem okazał się świetny – co prawda i tak już nieco oklapły, ale moja fryzura nie wymagała specjalnych zabiegów, poza porządnym umyciem i wysuszeniem.

Ubrałyśmy się w grzeczne sukienki za kolano. Ewa w wąską, wiśniową – a ja w falbaniastą, w żółto-niebiesko-brązowe kwiaty. Do tego cienkie, jasne pończochy i pantofelki na obcasach. Torebeczki w dłoń, uśmiechy na buzie. Nareszcie zniknęły kocmołuchy, upaprane w kurzu i w porzeczkowym miąższu. Ich miejsce zajęły dwie młode, przystojne, eleganckie dziewczyny.

Wystrojone i wesołe, w samo południe pomaszerowałyśmy na mszę. Żadna z nas nie była religijna, ale rezygnacja z rytuału nie wchodziła w grę. Przyznanie się przed babcią, że wcale nie odczuwamy wewnętrznej potrzeby niedzielnej wizyty w kościele, miałoby zapewne straszne następstwa. O ile staruszki nie trafiłaby natychmiastowa apopleksja, to pewnie pognałaby nas na cztery wiatry... Wolałyśmy nie ryzykować.

Defilowałyśmy więc sobie przez Chrampol, trzymając się za ręce i przyciągając ciekawskie spojrzenia miejscowych kawalerów. Nawet niezbyt wyzywająco ubrane, ale wysokie i zgrabne – jako dwie obce laski musiałyśmy stanowić dla nich miłe urozmaicenie chrampolskiego krajobrazu...

Rozdawałyśmy uśmiechy, Ewa od czasu do czasu wymieniała z kimś pozdrowienia, a we mnie narastały wątpliwości.
– Ty, a co by było, jakbyśmy jednak poszły... za kościół?
– Oszalałaś? Nie wchodzi w grę. Kumochy by zaraz babci doniosły... – szepnęła Ewka – Myślisz, że nie jesteśmy pilnie obserwowane?
– No, wiem. Ale jakoś mi tak głupio. W sukience do kościoła? – próbowałam wyjaśnić jej coś, czego sama do końca nie mogłam zrozumieć.
– Dlaczego? – szczerze zdziwiła się moja dziewczyna.
– Wiesz, mam jakieś takie dziwne uczucie... jakby to jednak było świętokradztwo czy coś w tym rodzaju... No, że robię sobie jaja! I jeszcze te pończochy na pasku – takie rzeczy, to mi się kojarzą bardziej z burdelem, niż z kościołem...

– Nie robisz sobie żadnych jaj, co ty myślisz, że Panu Bogu przeszkadzają twoje fatałaszki? Przeceniasz się, moja droga, hihi! Bardziej by mu pewnie przeszkadzało, gdybyśmy zgorszyły biedną babcię i nie poszły na mszę przy niedzieli – uspokajała mnie Ewa.

No, tak. Babcię zgorszyć – faktycznie grzech. A co do pończoch? Cóż, uznałyśmy przed wyjściem, że gołe nogi są jednak w tych okolicznościach zbyt mało eleganckie, a w rajstopach byłoby nam stanowczo za gorąco... Poza tym, nie da się ukryć, coraz bardziej podobało mi się chodzenie w pasku i w podwiązkach.

Nie byłam w pełni przekonana, czy rzeczywiście powinnam znaleźć się na poświęconej ziemi w tym stroju i z tymi myślami – ale nie było już odwrotu. Odstałyśmy więc swoje w chłodzie kruchty, wśród miejscowych gospodyń i ich córek (mężczyźni wtedy jeszcze zwyczajowo zajmowali miejsca po jednej stronie ołtarza, a kobiety po drugiej). Kiepsko zorientowane w liturgii, klękałyśmy i żegnałyśmy się wtedy, kiedy czyniły to sąsiadki. Ewka nawet podśpiewywała wraz z tłumem.

Większość wiernych przystąpiła do komunii – my oczywiście nie – i to był jedyny moment, kiedy popatrzono na nas z lekkim potępieniem... No, jak to dojdzie do babci, to się nam oberwie kazanie – pomyślałam.

– Jak babcia spyta, dlaczego nie byłyśmy u komunii, to mówimy, że przed mszą nie zdążyłyśmy do spowiedzi, bo ja się zagadałam z koleżankami, a była długa kolejka do konfesjonału – Ewa najwyraźniej kombinowała w tym samym kierunku, co ja.
– I tak nas opieprzy.
– Ale mniej, hihi! Zrozumie, że jak się baby zagadają, to i spowiedź musi poczekać...

Grom z jasnego nieba nie uderzył. Niby niewierząca, ale jednak odetchnęłam z ulgą, że On – o ile rzeczywiście istnieje i zna nasze myśli oraz uczynki – to najwyraźniej ma poczucie humoru. Albo po prostu jest tolerancyjnym, dobrotliwym władcą, który nie przejmuje się szczeniackimi numerami. Dziś powiedziałabym nieco inaczej: mądrym i skutecznym szefem, który nie zawraca sobie głowy drobiazgami.

Gdy wychodziłyśmy z kościoła, dołączyła do nas dość ładna, szczupła dziewczyna w dżinsowym kompleciku, z krótkimi włosami o identycznym odcieniu rudego, jak mój. Zauważyłam, że ma dobre nogi.

– O, cześć Małgoś! – ucieszyła się na jej widok Ewa – Też na wakacjach? Porzeczki, co? Poznajcie się, to Gośka, moja kuzynka – a to Alka, koleżanka z Fakowic...

Okazało się, że kuzyneczka mieszka w Walgoraju, chodzi tam do liceum – no i faktycznie, też dopadł ją rodzinny kataklizm w postaci porzeczkowych żniw u jej chrampolskiej babci (obie babcie, jak zrozumiałam, były szwagierkami). Gosia nie była szczęśliwa z tego powodu.

– Żebyście wiedziały, jak ja nie cierpię cholernego dłubania się w tych krzakach... Niech ja się tylko stąd wyrwę na studia! Wam to dobrze, duże miasto. A ja tu na tym zadupiu!
– Spokojnie, młoda, już niedługo... – pocieszała ja Ewa – ile ci jeszcze zostało?
– Eee, jeszcze dwa lata. Dopiero drugą klasę skończyłam... – ciężko westchnęła dziewczyna.
– Zleci ci – pocieszyłam ją – a ta wieś jest całkiem fajna...
– Chrampol to miasteczko, a nie żadna wieś! – zaprotestowała niespodziewanie mocno, uniesiona nagle lokalnym patriotyzmem.

Wszystkie trzy roześmiałyśmy się. Niech będzie, że miasteczko... A potem kupiłyśmy sobie lody i poszłyśmy na spacer. Gosia opowiadała Ewie jakieś rodzinno-towarzyskie historyjki, a ja w milczeniu konsumowałam waniliowo-truskawkowe „Familijne”.

– Wiesz, masz takie dziwne rysy twarzy... Trochę jak chłopak! – wypaliła nagle młoda w moim kierunku.
Ewa zakrztusiła się lodami.
– To znaczy, eee, masz ładną buzię, Ala, taką trochę nietypową... – Małgosia, uświadomiwszy sobie faux pas, próbowała jakoś wybrnąć – bardzo ciekawa uroda!
– Dziękuję ci... – uśmiechnęłam się, czując rumieniec, który jednak mógł być w tej sytuacji wzięty za objaw dziewczęcej skromności i nieodporności na komplementy – Wiesz, często mi ludzie mówią, że wyglądam jak chłopak. Może dlatego, że jestem dosyć duża?

– No, nie widziałam jeszcze chłopaka w kolczykach... – śmiała się dziewczyna, wyraźnie ucieszona, że jej nieprzemyślana odzywka nie spowodowała ostrej reakcji z mojej strony – bo w sukience, to i owszem... Ewcia, pamiętasz?

– A, tak! – Ewa z wolna odzyskiwała równowagę – Wiesz, Alka, to było ze trzy lata temu. Pomagałam Gosi przebrać Sylwka, jej brata... kiedyś, tutaj, na wakacjach. No, takie przebieranie chłopaków to fajna zabawa jest. Muszę to kiedyś powtórzyć, tylko z kim by tu można takie coś? Ala, znamy w Fakowicach jakiegoś odpowiedniego chłopaka?

– Eee, a mnie się to w sumie nie podobało, wiesz? – Małgosia nagle naburmuszyła się po słowach Ewy – To jakieś takie zboczone. Facet to ma być facet, a nie lala! Dobrze, że Sylwek się już więcej nie przebiera, nie chcę mieć brata-pedała!

Teraz ja poczułam, że się zaraz zakrztuszę.
– Sądzisz, że jak chłopak się przebiera za dziewczynę, to od razu musi być pedziem? – Ewa wciąż drążyła niebezpieczny temat.
– No, a co? Raz, dla zabawy, to można, ale jak mu się to spodoba i zacznie częściej, to chyba sprawa jasna, nie?
– Niekoniecznie. Wiesz, moja koleżanka ze studiów ma faceta, który się często przebiera... i to ona go maluje, czesze w fajne fryzurki... – Ewa z sadystycznym błyskiem w oku rozwijała opowieść, patrząc na coraz bardziej zgorszoną minę młodziutkiej kuzynki – I koleś wcale nie jest pedałem. Zaręczam ci. Jest z niego śliczna panienka, jak go ubrać w sukienkę, ale w spodniach potrafi być bardzo męski...

– Eee, pewnie po prostu czegoś nie wiecie. Ja bym tam z takim facetem nie chciała być. Brrr! Obrzydlistwo...
W odróżnieniu od Ewy, wcale nie byłam tą rozmową ubawiona.

– Młoda jesteś, mało wiesz, ale niech ci będzie! – dała w końcu za wygraną moja ukochana, litując się chyba trochę nade mną – Gocha, a co tam u ciotki Marty? Dalej pracuje w tym tartaku?

Rozmowa zwekslowała w bezpieczne koleiny. Poplotkowałyśmy jeszcze trochę, odprowadziłyśmy młodą pod dom, po czym – znów trzymając się za ręce jak siostry – pomaszerowałyśmy na obiad.

Babcia właśnie kończyła nakrywać do stołu. Wyjątkowo nie w kuchni, ale w pokoju. – Ewka, nalewaj rosół! – zakomenderowała na nasz widok – A ty, Aleczko, zdejmuj kotlety z ognia, bo się zaraz spalą...

Po paru minutach wszystko było gotowe. Wciąż w odświętnych strojach, uroczyste i grzeczne, usiadłyśmy na staromodnych krzesłach – a starsza pani zmówiła modlitwę. Przy obiedzie dokładnie przepytała nas o treść kazania i ogłoszeń parafialnych. Chyba zdałyśmy egzamin, bo wyglądała na zadowoloną.

– To ty się teraz, babciu, połóż, a my zaraz pozmywamy – zaoferowała Ewa – tylko skoczymy na górę, żeby się przebrać z tych świątecznych sukienek...

Po chwili, obie tylko w stanikach i w pończoszkach, upiętych podwiązkami do koronkowych pasów, całowałyśmy się jak szalone w naszym pokoiku... Miałyśmy tylko minutkę – wiedziałam już, że jeśli zaraz nie pojawimy się w kuchni, babcia sama weźmie się za mycie garów, a potem będzie zrzędzić. We własnym, dobrze pojętym, bardziej długofalowym interesie warto było chwilowo zrezygnować z pieszczot. Zadowolona ze swoich dziewcząt gospodyni powinna skrócić nam wieczorne męczarnie z drutami...

Popołudnie robiło się coraz bardziej upalne, więc zdjęłyśmy pończochy – Ewa z wyraźną ulgą, ja z niekłamanym żalem. Wskoczyłam za to w swoją ukochaną dżinsową miniówkę z kolorowymi motylami naszytymi na pupie, w beżowe sandałki i w bardzo dziewczęcą, zielono-białą bluzeczkę z bufiastymi rękawkami i z falbaną wokół dekoltu. Aby zapewnić sobie lepszą wentylację karku, ściągnęłam włosy z tyłu w koński ogon i przewiązałam je wstążką. Ewa założyła w tym czasie szorty koloru khaki, granatowe tenisówki oraz czarny, męski podkoszulek. Popatrzyła na moje fatałaszki i roześmiała się:

– Wiesz, jakbym nie wiedziała, kto tu jest panienką, tobym się pewnie pomyliła...
– Obie jesteśmy. Tylko ty, nie wiem czemu, stylizujesz się na faceta, hihihi!

Podczas gdy ona pracowicie i starannie likwidowała swój wyjściowy makijaż, ja poprawiłam sobie usta szminką i przypudrowałam lekko nos. A co? Szaleć, to szaleć... Potem musnęłam jeszcze rzęsy tuszem. W normalnym stadle ktoś musi być bardziej kobiecy – pomyślałam. Z zadowoleniem obejrzałam odbicie Alki w lustrze i – bawiąc się kolczykiem – zapytałam:

– Może gdzieś jeszcze pójdziemy, jak już pozmywamy?
– O tym samym myślałam... Nie chce mi się siedzieć w chałupie w taki piękny dzień. A jak uda się nam późno wrócić, to może miną nas dziś te pieprzone robótki na drutach? – rozmarzyła się Ewka.

Zmywanie załatwiłyśmy piorunem, cmoknęłyśmy babcię w policzki i wyrwałyśmy w świat. Chrampol nie miał niestety (i zapewne nie ma nadal) ani zabytków do zwiedzania, ani spacerowych promenad, ani nawet knajpki, w której dwie młode dziewczyny mogły bezpiecznie i przyjemnie spędzić niedzielne popołudnie. W dodatku kino, improwizowane w remizie, miało akurat planową, wakacyjną przerwę. Podrywaniem miejscowych obywateli, nieźle już nawalonych tanim winem i licznie zalegających wszelkie murki i krawężniki, tudzież ławki na przystanku PKS – jakoś dziwnie nie byłyśmy zainteresowane. Poszłyśmy więc na spacer do lasu. Ewa złośliwie komentowała mój strój i makijaż – niewątpliwie mało odpowiedni na tę trasę – ale niespecjalnie mi to przeszkadzało.

To był dobry pomysł. Wśród drzew, z dala od ludzkich oczu, wśród kwiatków, robaczków i leśnych owoców, byłyśmy swobodne i szczęśliwe. Mogłyśmy się do woli przytulać i całować... Podniecona sytuacją, miałam ogromną ochotę na coś więcej – ale Ewka wykazała przebłysk zdrowego rozsądku.

– Nie, nie, bez przesady – powiedziała, powstrzymując moje zbyt intensywne zabiegi wokół suwaka jej spodenek – Niby pusto, ale jednak ktoś się może akurat napatoczyć. Wiesz, jaka byłaby sensacja?

No, chyba jednak nie chciałam być nakryta przez miejscowych gospodarzy, jak kocham się z Ewką w dziewczęcym przebraniu... Wyobraziłam sobie ciąg dalszy, i z żalem odpuściłam. No, cóż. Spacer sam w sobie też jest przyjemny – wmawiałam sobie, marząc o chwili, kiedy już znajdziemy się na naszym poddaszu. Ewa chichotała, patrząc na nietypowe ułożenie spódniczki na moim podbrzuszu.

– Zrób coś z tym, bo chyba nie zamierzasz tak wracać...
– Zrobiłabym, ale jak na ciebie patrzę, to dziwnie nie mogę – westchnęłam zupełnie szczerze.
– Hmmm, wiesz? To chyba najpiękniejszy komplement dla dziewczyny... zwłaszcza, od drugiej dziewczyny... – szepnęła, nagle lekko zarumieniona.

A potem, przytulone, długo szłyśmy leśną ścieżką. Nawet nie wiedziałam, gdzie jestem. Na szczęście Ewa twierdziła, że zna tutejsze zagajniki dość dobrze.

I rzeczywiście. Wyjście z nich zajęło nam tylko półtorej godziny... Trafiłyśmy co prawda nie na zabudowania Chrampola, tylko na jakąś szosę – ale przecież zawsze mogło być gorzej, prawda? Mogłyśmy na przykład wleźć na jakieś mokradła... Nie omieszkałam podzielić się tą refleksją z dziewczyną.

– Dzięki ci za uznanie, księżniczko – mruknęła – Trzeba było wiązać swoje wstążeczki na mijanych krzaczkach, tobyśmy łatwo wróciły po śladach! A mokradeł w tej okolicy nie ma.
– A ja myślałam, że tacy komandosi jak ty, to zawsze mają ze sobą kompas! – odcięłam się. Żarty żartami – ale sytuacja wcale nie była wesoła. Zapadał zmierzch, a my byłyśmy niezły kawał od domu.
– Patrz, tam jest drogowskaz na Walgoraj! – zauważyłam – No, to znaczy, że Chrampol jest w drugą stronę. Idziemy...

Ruszyłyśmy. Sandałki piły mnie w stopy niemiłosiernie. W dodatku po upalnym dniu wieczór był niespodziewanie chłodny i nasze gołe nogi pokryły się gęsią skórką.

– Przydałaby się jakaś okazja – westchnęłam, widząc oczami wyobraźni jakiegoś sympatycznego kierowcę, który szarmanckim gestem otwiera przed nami drzwiczki limuzyny.

No, w sumie, w ostateczności mógłby być żuk z GS-u... Tylko, że zakładowe żuki w niedzielę po południu raczej rzadko jeżdżą – uświadomiłam sobie z żalem.

– Taaa, okazja! A w niej pięciu nagrzmoconych i niewyżytych gnojków... – Ewa skorygowała moje marzenia – Tobie dobrze. Przynajmniej dziecka ci nie zrobią.

Chwilę zastanawiałam się nad ważkim problemem, czy lepiej zostać zgwałconą przez pięciu niewyżytych gnojków jako prawdziwa dziewczyna, czy raczej jako chłopak w spódniczce i z kolczykami. Przyznam się, że do dziś nie mam wyrobionego zdania na ten temat.

Nie musiałam tego, na szczęście, weryfikować w praktyce. Po kilkudziesięciu minutach ostrego marszu pustą szosą ujrzałyśmy pierwsze zabudowania Chrampola.

Babcia ucieszyła się na nasz widok. Zaczęła się już martwić – no, i nie miała sobie do kogo pogadać przy wieczornych drutach. Upiekło się nam rękodzieło, była prawie dziesiąta, a jutro czekał nas ciężki dzień normalnej pracy. Z nieumytymi nogami i zębami wskoczyłyśmy do łóżka. Zmarznięte i zmęczone, wyjątkowo nie miałyśmy nawet ochoty na seks. Przytuliłyśmy się tylko mocno. Ewka zachichotała.

– Śpimy dziś we trójkę!
– Jak to? – zaniepokoiłam się.
– No, ja, ty i twój makijaż, hihihi... – parsknęła.
– Kurczęż! Zapomniałam, że jestem umalowana. Ale nie chce mi się już wyłazić i zmywać. Taka jesteś cieplutka...

Zanim zasnęłam, przypomniała mi się jeszcze bystra kuzyneczka Ewy, spotkana dziś pod kościołem.

– Ależ ta Małgośka ma oko... Omal mnie młoda nie zdekonspirowała! – westchnęłam.
– No! Ale jej chyba do pały nie przyszło, że to może być prawda. I dobrze – mruknęła sennie dziewczyna – Śpij już.
Zachrapała. Ja po chwili też.

A w przyszłości miało się okazać, że Małgosia z Walgoraja rzeczywiście miała nieprawdopodobne „oko”. Otóż spotkałam ją ponownie, już jako dorosłą osobę – poważną nauczycielkę akademicką i żonę faceta, z którym Aleksowi przyszło współpracować służbowo. Po wzajemnej prezentacji przyglądała się koledze męża badawczo.

– Przepraszam, panie Aleksandrze... Czy my się skądś nie znamy?
– Nie sądzę...
– A jednak. Mam jakieś mgliste wrażenia... Jakiś taki znajomy jest zarys pańskiej twarzy, gest... Nie, ale to chyba niemożliwe... Pewnie ktoś bardzo podobny – kombinowała Małgorzata.

W trakcie miłej, nieźle zakrapianej kolacji, kiedy panowie już skończyli omawiać niedawny, wspólny sukces profesjonalny oraz snuć projekt następnej zagrywki – gdy rozmowa zeszła na inne tematy, na dzieci, psy i samochody, na piłkę nożną i na plany wakacyjne... nagle padła nazwa „Walgoraj”.
– Żona stamtąd pochodzi – wyjaśnił Aleksowi kolega.

O, kurczę! Dopiero wtedy otworzyła mi się właściwa szufladka w mózgu! To była tamta, mała Małgosia... Kilkaset kilometrów od miejsca, w którym widziała mnie po raz pierwszy. Kilkanaście lat później. Nie podlotek, ale dojrzała kobieta, nieco już chyba zmęczona życiem, z innymi włosami, ale z tymi samymi dużymi, niebieskimi oczami i ze zgrabnymi nogami. Na szczęście, Aleks też się zmienił. Był starszy o kilkanaście kilogramów, krótko ostrzyżony... i naprawdę w niczym nie przypominał ślicznego chłoptasia z 1985 roku – a tym bardziej Alki.

I miał wprawę w zachowywaniu kamiennej twarzy. Lata pokerowego treningu robiły swoje. Nie dał po sobie poznać szoku, z uśmiechem sprowadził rozmowę na bezpieczne tematy, potem pożegnał się i z ulgą wsiadł do taksówki. Ale po spotkaniu z Małgosią coś w nim pękło. W domu, patrząc w lustro – i widząc zmęczoną, z lekka cyniczną gębę – nagle zatęsknił za Ewą... i za Alką.

I co, moje kochane Czytelniczki i moi drodzy Czytelnicy? Który wątek pociągniemy w naszym – tradycyjnie następującym – ciągu dalszym? Hmmm, pomyślimy...
Ostatnio zmieniony 28 sie 2024, 21:39 przez magda, łącznie zmieniany 1 raz.

Strzępy pamiętnika cz. 13

14
Po niedzielnych, kościelno-spacerowych emocjach, wróciłyśmy do szarej rzeczywistości. Eleganckie ciuszki powędrowały w odstawkę – a my, znów okutane w robocze łachy, tłukłyśmy pałkami w porzeczkowe krzaki, dygałyśmy skrzynki z owocami i pod okiem surowej babci spędzałyśmy wieczory z drutami w dłoniach.

Ale teraz było już z górki. W czwartek w południe robota była skończona. Babcia, bazgroląc ołówkiem na kartce, podliczyła „urobek” i uroczyście wypłaciła nam naszą dolę.
– Napracowałyście się ciężko, dziewczynki. Będziecie miały na resztę wakacji – stwierdziła, wręczając nam niezłą, jak na owe czasy, sumkę.

Byłyśmy bogate!
Zjadłyśmy obiad i urządziłyśmy sobie wielkie szorowanie. Po południu, znów umalowane i ładnie ubrane, wyskoczyłyśmy jeszcze na lody... a potem spędziłyśmy na naszym stryszku ostatnią, wyjątkowo szaloną, chrampolską noc.

Rankiem pożegnałyśmy babcię i wyruszyłyśmy do Miłblina. Ewa już mi wytłumaczyła, że wujek Wiktor to najmłodszy brat jej ojca, że ma zaledwie trzydzieści parę lat i jest z nią po imieniu – i że jest w ogóle niezwykle fajnym facetem. Zaproponowała w związku z tym, żeby tym razem nie robić tajemnicy z mojej prawdziwej płci, tylko po prostu wyjaśnić wujostwu, że maskarada była środkiem umożliwiającym nam u babci wspólne spanie.

– Wiktor to kupi... I nie bój się, nie puści rodzinie pary z gęby. Oj, znam go z tej strony, hihi...
– Wiesz, chyba mi to nawet na rękę – powiedziałam – bo trochę mnie już męczy ciągłe udawanie i pilnowanie się. Chętnie poczuję się swobodnie, przynajmniej wśród nich.
– Hmmm, nie całkiem. Wiktorowi i jego żonie powiemy, ale ich dzieci chyba nie nadają się do wtajemniczania w takie sprawy, więc dla nich i tak musisz być ciocią Aleczką – zachichotała Ewka.
– Trudno... A oni wiedzą, że nie przyjeżdżasz sama?
– No, właśnie tylko tyle. Z kim jadę, tego nie wiedzą. Wparujemy do domu i wtedy szybko trzeba będzie wyjaśnić im sytuację... – zamyśliła się dziewczyna – Im szybciej, tym lepiej. Zanim Wiktor nie poklepie cię po tyłku, hihi!

Zatłoczony PeKaeS wlókł się niemiłosiernie. Na szczęście, miałyśmy dobre miejsce – wciśnięte w kąt tylnego siedzenia, odgrodzone plecakami nie byłyśmy narażone na bezpośredni kontakt z innymi pasażerami i mogłyśmy w miarę swobodnie rozmawiać. Problemem była jedynie duchota. Dzień robił się upalny, a ja, idiotka, nie odmówiłam sobie makijażu na drogę. Choć byłam lekko ubrana – w swoją ukochaną minispódniczkę i cienką bluzeczkę – to i tak czułam teraz, jak stróżka potu spod grzywy spływa mi na oczy i pewnie rozmywa zielony cień na powiekach... Psiakrew.

Na dworcu w Miłblinie natychmiast poleciałam do toalety i przed lustrem poprawiłam urodę. Malując się, z żalem patrzyłam na obłażący z paznokci lakier. Cóż, mogło być gorzej – na szczęście udało mi się nie złamać przy pracach polowych żadnego z wyhodowanych pazurków, więc obiecywałam sobie, że wkrótce nadam im właściwy wygląd.

Już świeżo wytapetowana, nareszcie mogłam sobie spokojnie zapalić. Na dworcu wojewódzkiego miasta młoda dziewczyna z papierosem w dłoni nie budziła sensacji i nie przyciągała zgorszonych spojrzeń, jak zdarzało się to w Chrampolu. Rozkoszowałam się więc Extra-Mocnym, siedząc na plecaku i wystawiając do słońca długie, gołe nogi. Ewa w tym czasie pochłaniała ostatnie kanapki, zrobione nam na drogę przez troskliwą babcię. Ja nie zjadłam ani jednej – patrząc na smukłą sylwetkę swojej dziewczyny, zastanawiałam się, gdzie mieszczą się te góry żarcia, które regularnie pochłaniała. Taki metabolizm... Ja, jedząc tyle co ona, dawno miałabym trzydzieści kilo nadwagi. Świat nie był urządzony sprawiedliwie.

Wtachałyśmy swoje toboły do trolejbusu – i po kilkunastu minutach dzwoniłyśmy do mieszkania wujka Ewy. Drzwi otworzyła nam sympatyczna blondynka w okularach. Zza jej pleców wyglądały ciekawskie buźki dziewczynki i chłopczyka, a pod nogami rodzinki kręcił się rudy cocker-spaniel.

– Cześć, Ewa!
– Cześć, Ewa...
– A to moja koleżanka, Alka – wymieniłyśmy z Ewą, ciotką Ewy, zwyczajowe cmoki w ucho.
– A gdzie Wiktor? – spytała „moja” Ewcia.
– Robi ostatnie zakupy. Chcemy jechać do tych Złotych Piasków już dzisiaj wieczorem, ja właśnie skończyłam pakować dzieciaki, zjemy jeszcze razem obiad i pogadamy troszkę...

Kopnęłam swoją ukochaną w kostkę, znaczącym spojrzeniem poganiając ją do wyjaśnienia ciotce sytuacji. Ewy poszły do kuchni, a ja zajęłam dzieciaki cukierkami, kupionymi przewidująco na dworcu. Po chwili pani domu wychynęła do przedpokoju, z uśmiechem obrzuciła mnie ciekawskim spojrzeniem i pogoniła młode pokolenie na dwór.

– Lećcie, miałyście jeszcze pożegnać się z towarzystwem spod trzepaka!
Kiedy drzwi trzasnęły za dziećmi, ponownie przyjrzała mi się badawczo.
– No nie, nie mogę uwierzyć... Naprawdę jesteś Aleks?
– Naprawdę – potwierdziłam normalnym głosem.
– Ale numer...

Potem siedziałyśmy w kuchni przy kawie, szarlotce i papierosach (ciotka paliła, więc miałam towarzystwo) – i jeszcze raz tłumaczyłyśmy, co i jak. Ewy zaśmiewały się serdecznie. Ja rozluźniałam się z wolna, widząc, że moje przebranie jest traktowane jako świetny kawał.

Dzieci wróciły z podwórka razem z ojcem. Na widok swego męża ciotka Ewa mrugnęła do mnie, położyła palec na ustach i przedstawiła mnie jako Aleczkę.

Zostałam szarmancko pocałowana w dłoń przez wysokiego bruneta z wąsem. Siedziałam potem cicho na kanapie, rozmowa toczyła się na tematy neutralne, ale widziałam, że obie Ewy zaraz parskną śmiechem. Kiedy dzieciaki zniknęły w swoim pokoju, jako pierwsza nie wytrzymała gospodyni.

– Alutka, no co tak milczysz, powiedz coś... – prowokowała.
– A, bo zmęczona jestem... – odpowiedziałam, odruchowo wchodząc na wysokie tony.

Wujek Wiktor, zagadany z bratanicą, nie zauważył niczego podejrzanego. Jego żona miała już teraz super ubaw.

– Wiesz co, Witek, ja podam obiad zaraz, a ty byś może wyprowadził Maksia? I niech Ala pójdzie z wami, żeby się pies do niej przyzwyczajał na dworze... Pokażesz też dziewczynie, gdzie tu są sklepy...
– Dobra, dobra. A potem sąsiedzi ci doniosą, że się prowadzam po osiedlu z jakimiś panienkami – śmiał się mężczyzna.
– A niech donoszą. O Alę dziwnie nie jestem zazdrosna. No, idźcie!

Chrząknęłam cicho i popatrzyłam pytająco na swoją dziewczynę. Udała, że nie widzi mojego zakłopotania. Zrozumiałam, że chyba coś uknuły z ciotką za moimi plecami... Najwyraźniej postanowiły jednak sprawdzić, czy Wiktor sam zorientuje się, kim jestem. Przez chwilę kusiło mnie, aby podjąć grę i konsekwentnie udawać, jak długo się da... ale byłam na to zbyt leniwa. Po wielu dniach życia w ciągłym napięciu i pilnowania się, chciałam choć przez moment, tutaj – być na luzie.

– No, to dobra. Ja chętnie pójdę z panem wyprowadzić Maksia – wygłosiłam tę kwestię normalnym głosem Aleksa.

Wiktor popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Przeniósł wzrok na żonę i na bratanicę, a potem znów na mnie.

– Co proszę? Mogłabyś powtórzyć... Alu?
– Chętnie z panem pójdę – powtórzyłam grzecznie i dobitnie – o ile, oczywiście, nie przeszkadza panu, że spaceruje pan z chłopakiem w spódniczce!
– Juhuuu! – obie Ewy tarzały się ze śmiechu na kanapie.
Pan domu miał niezwykle idiotyczną minę.
– Chwileczkę! To znaczy, że ty... ty jesteś...
– Aleksander. Chłopak Ewy.
– A coś ty myślał, wujku drogi? Za stara jestem już, żeby na wakacje jeździć z koleżankami, hihi! – włączyła się moja Ewka – A sądzisz, że gdyby nie ta przebieranka, to babcia pozwoliłaby nam zamieszkać razem na stryszku?
– Rany boskie... I ty tak byłeś na porzeczkach, chłopie!? I babcia nic... nic nie zauważyła!?
– Nic. I ty byś się też nie zorientował – chichotała Ewcia.
– Niesamowite. Ależ ty ją, swoją drogą, musisz chyba naprawdę kochać! – Wiktor powoli dochodził do siebie po szoku – No, ja nie wiem, czy ja bym się na coś takiego zdecydował dla dziewczyny...

Ciotka chrząknęła. Roześmialiśmy się wszyscy. Wciąż zdumiony mężczyzna obejrzał mnie dokładnie i – lekko speszonym głosem – wymamrotał jakiś komplement na temat moich dziewczęcych walorów. Potem zaczął dociekać szczegółów.

– A te włosy, to peruka?
– Nie. Moje własne – odpowiedziałam z dumą – Na co dzień, jako chłopak, noszę długie... Trzeba było tylko trochę zakręcić i podfarbować.
– Biust?
– Mam wypchany stanik.
– Jasna cholera. Ale zaraz, przecież, hmmm... przecież ja widzę ci sutki... – zaczerwienił się jak uczniak.
– Prosty numer. Zwija się odpowiednio świstek papieru, zgniata i przykleja do biustonosza kółkiem z bezbarwnej taśmy klejącej. Niezły efekt, co? Pod niektórymi ciuszkami wygląda, jakbym miała nagie piersi, hihi...
– Mój patent! – dumnie dorzuciła Ewka.
– Ja ci ślubuję – wujek zwracał się teraz do żony – nigdy, przenigdy, żadnej obcej dziewczyny... Nie, żebym był taki wierny, ale nie wiedziałem, że tak się można naciąć!

Ta deklaracja wprawiła obie Ewki w szampański nastrój. Ja natomiast poczułam się do końca wyluzowana. Stwierdziłam, że to jest chyba to, co może być najlepsze: być z fajnymi ludźmi jako dziewczyna, a jednocześnie nie musieć bać się dekonspiracji... Bo ta już nastąpiła. Wiktor, wciąż oszołomiony, dał się w końcu wypchnąć na spacer ze mną i z psem. Założyłam tym razem sandałki na małym obcasiku – czujnie oceniłam, że wujek Ewy i tak jest ode mnie nieco wyższy – a potem, na dole, bawiąc się jego zakłopotaniem, wsunęłam mu ramię pod pachę... i tak przedefilowaliśmy wokół bloku.

Spaniel Maksio, w przeciwieństwie do swojego pana, nie miał żadnego problemu z sytuacją – obsikał co trzeba, pogonił wróbla, obwąchał jakąś suczkę i wrócił, by poocierać się o nasze nogi. Pierwszy raz spacerowałam z facetem pod rękę... Nie było w tym oczywiście nic seksualnego, ale czułam się bardzo kobieco. Wiktor natomiast z wolna oswajał się z sytuacją. Gdy wracaliśmy do domu, rzucił nawet jakiś żart.

– Tylko przy dzieciach... uwaga. Nie pomylcie się, mówcie do mnie moim dziewczyńskim imieniem – przestrzegłam oboje gospodarzy w kuchni, zanim usiedliśmy do obiadu.
– OK, nie ma problemu... Patrząc na ciebie, trudno się pomylić w tę stronę. Raczej mówienie „Aleksandrze” sprawiałoby mi pewną trudność – uśmiechnęła się ciotka.
– No i, rozumiem, że jak wrócimy, to znowu będziesz dziewczyną? – upewnił się wujek – Bo ciężko byłoby maluchom wytłumaczyć, że przez dwa tygodnie zmieniłaś płeć na męską...

Hihihi! Solennie obiecałam, że na ich przyjazd odszykuję się niezwykle starannie. Cała przyjemność po mojej stronie, bądź co bądź.

Po obiedzie pomogliśmy wujostwu znieść ich bagaże do samochodu, Ewy wymieniły ostatnie uwagi techniczne co do naszych obowiązków domowych, miejsca przechowywania pościeli i ręczników, i tak dalej. Pomachałyśmy za odjeżdżającym fiatem i wróciłyśmy na górę. Maksio niespokojnie kręcił się po mieszkaniu w poszukiwaniu swoich państwa, ale szybko przywykł do zmiany towarzystwa.

Pozmywałyśmy po obiedzie, nastawiłyśmy wielkie pranie i solidnie odmoczyłyśmy się w prawdziwej wannie. Potem – czyste i wilgotne – nacieszyłyśmy się sobą. Pewnie byśmy nie wylazły z łóżka, gdyby nie pies, niedwuznacznie domagający się wieczornego spaceru.

Ubrałyśmy się bez entuzjazmu. Ewa oczywiście w spodnie i dżinsową bluzę – ja w rajstopy i sweterek z golfem, bo wieczór był znów chłodnawy. Sięgnęłam po swoją mini z motylami na pupie, ale Ewka mnie powstrzymała.

– Ciemnawo się robi – zauważyła – Diabli wiedzą, czy się tu jakieś wyrostki nie kręcą, a ten pies to może i jest obronny... ale tylko jak go dobrze rozhuśtać na długiej smyczy. Chcesz kłopotów? Nie? No to załóż coś mniej seksi.

Idąc za jej radą, wybrałam prostą, ciemnoszarą spódniczkę do kolan – a do tego płaskie pantofle. I z żalem zrezygnowałam z kolczyków.

Spacer minął bez specjalnych emocji, osiedle należało do spokojnych. Po powrocie Ewa zrobiła sobie kolację – mnie wystarczył papieros.

– Strasznie dużo palisz – mruknęła dziewczyna.
– Za to mało jem. Nie tak, jak co niektóre...
– I siły potem nie masz. Jakby tak chuligani nas napadli, to ja bym cię musiała bronić.
– No, nie wiem, kto kogo... – uniosłam się (w imieniu Aleksa) męskim honorem.
– Tak? No, to dawaj, lalunia. Spróbujemy się na łokcie?

Cholera. Wstyd się przyznać – ale przegrałam. Po ciężkiej walce, niemniej jednak. Poczułam się trochę nieswojo – za to Ewa triumfowała.
– No, i jak ci, dziubasku? Moja biedna, mała dziewczynka, hihi!

Milczałam urażona i wściekła na siebie. Nagle poczułam ogromną ochotę, by zedrzeć z siebie fatałaszki i obciąć włosy. Być normalnym facetem, a nie... czymś takim.

– Wiesz, ciotka się zorientowała, że nie wszystko jej mówimy. Jak poszliście z Wiktorem wyprowadzać psa, przycisnęła mnie do muru... – Ewa nieco spoważniała – i musiałam jej powiedzieć, że to nie jest jednorazowa przebieranka...
– Taaaak?
– Zwróciła uwagę, że masz przekłute uszy. No, i coś jej się wydało podejrzane, że tak dobrze naśladujesz damskie ruchy i gesty... Uznałam, że nie ma sensu iść w zaparte, no bo faktycznie mało prawdopodobne by to było. Widać po tobie, że masz niezłą wprawę – no i coś, jakby to powiedzieć, wewnętrznie kobiecego...

Słuchałam tego w milczeniu, paląc papierosa i patrząc na Ewę badawczo.

– Powiedziałam jej, że kocham w tobie... No, może nie kobietę. Ale Androgyne. Ciotka jest historykiem starożytności. Zrozumiała.
– To szkoda, że ja nie rozumiem! – warknęłam – Nie jestem kobietą. Jestem chłopakiem, który lubi się powygłupiać, i tyle.
– Hmmm.... Skoro tak mówisz. Ale przyznaj, kręcą cię te zabawy... I nie masz nic przeciwko temu, że w tych, jak to nazywasz, „wygłupach” – to ja gram męską rolę, tak w gruncie rzeczy, a ty jesteś moją dziewczyną?
– A ty? Chcesz być facetem... czy nim bywać? Bo to różnica.
– Nie wiem – westchnęła Ewa, już poważna i daleka od beztroskiej przekomarzanki – Serio, Aleks, nie wiem.

Upsss. Ależ się nam nagle zebrało... Zrobiłam to, co zwykle stosowałam jako deskę ratunku w sytuacji, która nie poddawała się rozwiązaniu poprzez rzeczową rozmowę. Mocno przytuliłam Ewę. Długą chwilę siedziałyśmy w milczeniu, zatopione we własnych myślach.

– Wiesz co, Ala? Nie zrozum mnie źle, ale chyba powinnaś o tym wiedzieć... – zaczęła dziewczyna cicho i niespodziewanie nieśmiało.
– O czym?
– Mam taką fantazję... Stale. Zaczęło się od snu, a potem zaczęłam o tym myśleć i na jawie. To idiotyczne... Ale mnie ta fantazja po prostu podnieca... Nie to, żebym cię namawiała, oczywiście, ale... ale gdybyś się kiedyś zgodziła...
– No powiedz mi wreszcie, o co chodzi – poprosiłam, chociaż nie byłam wcale pewna, czy chcę usłyszeć ciąg dalszy.
– Mam znajomego. On jest sporo starszy, ma ponad trzydziestkę. Były komandos, chłop jak dąb, wiesz, bicepsy, metr dziewięćdziesiąt pięć, strzyżony na jeża... Jest u nas w klubie trenerem judo i karate. I wiem, że on jest homo. I tak sobie wyobrażałam, że uprawiacie seks. On i ty. I ty jesteś jako dziewczyna, jesteś ubrana jak dziwka, w jakieś takie gorsety i tiule, ostro umalowana, w blond peruczce, na szpilkach... a on cię posuwa. A ja na to patrzę – i mnie to cholernie kręci. A potem dołączam do was... I teraz on patrzy, a ty w tym przebraniu kochasz się ze mną. Najpierw jak mężczyzna, potem jak kobieta...

Zdębiałam. Hmmm, sama miewałam różne sny i fantazje – niekiedy dość wyuzdane, delikatnie mówiąc, ale nigdy nie było w nich elementu homoerotycznego. Przynajmniej nie tak jednoznacznego... Dwumetrowi komandosi nie pociągali mnie jako partnerzy seksualni – malutcy księgowi zresztą też nie.

Nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Uznałam, że najlepiej będzie wyjaśnić sprawę raz, a dobrze.

– Nie wchodzi w grę, Ewa – powiedziałam twardo – Nie dam dupy facetowi, nawet dla ciebie.

Teraz ona milczała, wciąż przytulona.

– Tak myślałam... – powiedziała wreszcie – I tego się bałam... Chociaż, nie. Tak też jest dobrze. Ale, wiesz co? Chociaż pozwól mnie, Ewie, być przy tobie facetem. I bądź moją małą, seksowną dziewczynką. Czasem. Proszę.

Pocałowałam ją. Wtedy poderwała się – i za chwilę wróciła, przebrana w przyduży garnitur Wiktora, w męską koszulę i krzywo zawiązany krawat. Na nogach miała kajakowate półbuty. Flamastrem narysowała sobie nawet czarny wąsik nad wargą.

– I jak?
– Fajnie – uśmiechnęłam się do niej bez przekonania.

Tej nocy miałam koszmary. W ostatnim z nich jakiś wielki, spocony facet zdzierał mi różową sukienkę i – grożąc pistoletem – gwałcił mnie na różne sposoby. Obudziłam się pełna przerażenia i wstrętu...

A potem zajęłam się leżącą obok Ewą. Chyba nigdy przedtem ani potem nie byłam tak brutalnym i prostackim kochankiem. O ile słowo „kochanek” jest tu w ogóle na miejscu... Dziewczyna, zaskoczona i nie do końca przebudzona, poddawała się bez oporu. Skończyłam, wstałam, zarzuciłam szlafrok i z papierosem wyszłam na balkon. Padał deszcz, ale nie przeszkadzało mi to w najmniejszym stopniu. Paliłam, moknąc i marznąc, i miałam wrażenie, że rzęsista ulewa zmywa ze mnie ten cholerny koszmar, który usadowił się na pograniczu snu i jawy.

Po chwili Ewka wyszła za mną, przytuliła się do moich pleców i pocałowała mnie w kark.

– Lepiej ci? – spytała cicho.
Zrobiło mi się głupio.
– Przepraszam... – szepnęłam – Kocham cię, wariatko, wiesz?

Zasnęłyśmy, bardzo mocno przytulone. A w jasnym świetle dnia świat wyglądał piękniej. Wieczorne i nocne zmory wydały mi się odległe. Znów wszystko było niewinną zabawą. Uznałam, że coś jestem Ewce winna.

Błyskawicznie dopełniłam porannej toalety, potem machnęłam usta jaskrawą szminką, założyłam pas i pończochy, buty na wysokich obcasach oraz bardzo frywolną, króciutką sukienkę z falbanami. W uszach zainstalowałam kolczyki, włosy upięłam w fantazyjny koczek. Po krótkim namyśle, dorzuciłam jeszcze naszyjnik-obróżkę. Tak odszykowana, zrobiłam kawę i śniadanie. Postukując szpilkami, zaniosłam Ewie posiłek do łóżka.

– Wstawaj, mój książę... – szepnęłam, całując ją na dzień dobry.

Otworzyła oczy i oceniła mój strój. Widziałam, że jest diabelnie szczęśliwa. Ja też byłam. – Wiesz, co? Mam ochotę na jakieś wyjątkowe wariactwo – powiedziałam, a Ewka cmoknęła mnie w wymalowaną buzię.

Ciąg dalszy nastąpi. W końcu jeszcze parę rzeczy zostało do opowiedzenia... i autorka nie zamierza darować sobie tej frajdy.
Ostatnio zmieniony 28 sie 2024, 21:39 przez magda, łącznie zmieniany 1 raz.

Strzępy pamiętnika cz.14

15
Ten poranek mógł być niezwykle przyjemny. Ale nie był. Za gapiostwo się płaci. Ledwo Ewa wsunęła mi rękę pod sukienkę i z satysfakcją stwierdziła, że nie mam pod spodem majteczek

– rozległo się szczekanie psa. Jakieś takie dziwne. Obie równocześnie domyśliłyśmy się, dlaczego.
– O, rany! – wrzasnęła Ewka – Trzeba go było najpierw wyprowadzić, zamiast się mizdrzyć przed lustrem, idiotko!
– Było nie spać jak kłoda! Znalazł się pan i władca, od siedmiu boleści... – odwarknęłam.

Plama była w przedpokoju, pod samymi drzwiami. Biedny Maksio nie wytrzymał. Zamiast porannego seksu zaliczyłyśmy więc „operację szmata”. Nastrój szlag trafił.

Potem Ewa poszła do łazienki, a ja – z papierosem – na balkon. Paliłam i kombinowałam: co by tu zrobić z tak ciekawie rozpoczętym dniem?

Miałyśmy do dyspozycji mieszkanie, dwa tygodnie wolnego czasu, gotówkę – ogrom możliwości powodował pewien zamęt w mojej biednej główce. Wyobraźnia podsuwała mi najbardziej szalone pomysły, ale rozsądek mówił: nie przeginaj.

W końcu zdecydowałam, że z konkretami poczekam na Ewę – w końcu, jak już ustaliłyśmy, w tym stadle to ona nosiła spodnie, więc wypadało uwzględnić jej zdanie.

A ja mogłam w tym czasie poprawić sobie urodę. Gdy skończyłam palić, zmieniłam sexy-sukieneczkę na szlafrok, wydobyłam z kosmetyczki lakier, odpięłam podwiązki, zdjęłam pończochy – i zajęłam się malowaniem paznokci u nóg na jasnoczerwony kolor.

Ewa wyszła z łazienki, kiedy byłam w połowie tej operacji. Zachichotała.
– No, no, laska, robisz postępy!
Sama ubrała się w dżinsy i we flanelową koszulę.
– Wiesz, my chyba faktycznie jesteśmy pozamieniane miejscami. Mnie by się nie chciało tak pindrzyć...
– Mnie na co dzień z całą pewnością też nie – roześmiałam się – ale rzadko mam okazję, więc mnie to bawi. Co w planach na dzisiaj?
– Trzeba dokończyć pranie... – westchnęła Ewa – Tylko pazury muszą ci wyschnąć. A wieczorem? Pomyślimy.
– Jeszcze u rąk muszę poprawić. Pomożesz?

Pomogła. Hihi... I to mi się w kobiecej roli podobało chyba najbardziej. Podczas gdy ja siedziałam potem na kanapie, wachlując w powietrzu stopy i dłonie oraz gapiąc się w telewizor (akurat leciał blok programów rolniczych – bardzo ciekawe!) biedna Ewa krzątała się po mieszkaniu sprzątając, rozwieszając pranie, robiąc nam herbatę...

Jak cudownie jest być kobietą ze świeżo malowanymi paznokciami – pomyślałam, zapalając ostrożnie papierosa.
– Kochanie, mogłabyś podać mi popielniczkę?
Nie zacytuję odpowiedzi. No, trudno. Poświęciłam się i sama sięgnęłam na stół.
– Ci faceci... Żadnego pożytku. A jak by mi się lakier spitolił, tobyś potem gadała, że brzydko wyglądam! – zaczęłam narzekać – No, już dobrze...

W ostatniej chwili uchyliłam się przed szmatą, lecącą od strony przedpokoju.
Nieszczęsna Ewa zrobiła jeszcze zakupy i wyprowadziła Maksia na południowy spacer. Ja w tym czasie podziwiałam czerwień pazurów, wdzięcznie dekorujących moje stopy. Szczerze mówiąc, zanim ostatecznie wyschły, byłam już nieprawdopodobnie znudzona bezczynnością. W końcu ruszyłam swoje szanowne pośladki z kanapy, przepasałam się fartuszkiem i zajęłam się robieniem naleśników na obiad.

– Wiesz co, mała? – rzuciła Ewa w czasie posiłku – Sobota jest. Może byśmy się tak wybrały dziś na jakąś dyskotekę?
– Eee, wiesz przecież, że nie przepadam za podrygiwaniem w rytm tego durnego łomotu.
– To wolisz gnić w domu? Ubierzemy się sexy, zaszalejemy... – kusiła dziewczyna.
– Zaszaleć? Chętnie, ale tak na serio, to chyba mam na razie dość ciągłego pilnowania się. Fajnie być panienką, ale na luzie, bez stresu – westchnęłam – Poza tym popatrz: leje coraz mocniej. Naprawdę chce ci się wyłazić z domu w taką pogodę?

W końcu Ewa ustąpiła. No, nie powiem – nie miała potem powodu żałować. Urządziłyśmy sobie imprezę w domu. Ona znów w garniturze i z dorysowanym wąsem – ja w wieczorowym makijażu, w falbaniastej minisukience, w pończochach i na szpilach... Tańce, hulanki, swawole. Wrażliwym oszczędzę szczegółów. Biedny spaniel Maks patrzył na nas spanielim wzrokiem i chyba był momentami przerażony. Rybki w akwarium machały skrzelami z wyraźnym zgorszeniem. Dobrze, że w kodeksie karnym nie ma paragrafu za deprawację zwierząt. Jakby zwierzyna mogła, to by nas pewnie zaskarżyła.

Powiem tyle, że następnego dnia rano nie było problemu z pobudką w celu wyprowadzenia Maksa. Po prostu, jeszcze nie spałyśmy. Trzeba było tylko zagrać w marynarza, która zakłada kapotę i wychodzi o świcie na deszcz. Padło na Ewkę, co uznałam za sprawiedliwy werdykt losu...

Potem spałyśmy do południa. Kąpiel, niedzielny obiad – i wspólny, długi spacer z psem, bo akurat aniołki łaskawie zrobiły sobie przerwę w siusianiu na ziemię i nawet wyjrzało blade słońce.

Ewa oczywiście poszła w spodniach. Ja natomiast uparłam się na spódniczkę, w dodatku krótką, choć termometr wskazywał temperaturę zgoła nie sierpniową. Na górę założyłam golf i krótką kurteczkę, natomiast problem był z dołem... Z braku grubych rajstop zdecydowałam się na podwójne cienkie – pod spód jasne, na wierzch czarne. Wyglądało to nawet nieźle, a przede wszystkim zapewniło mi komfort termiczny – z tego patentu jeszcze nie raz w życiu potem korzystałam. Nie zaryzykowałam natomiast, pomimo ochoty, pantofelków na obcasie – po namyśle wzięłam z zapasów Ewy płaskie, zamszowe, sznurowane półbuty na grubej podeszwie, prawie męskiego fasonu. Trudno. Rozsądek zwyciężył.

Następnego dnia, mimo siąpiącego znów deszczu, postanowiłyśmy ponownie ruszyć na miasto. W końcu, jeszcze nie zwiedziłyśmy miłblińskich sklepów. Ewa w spodniach – ja w spódnicy. Ale tym razem założyłam szpilki. Bądź co bądź, zamierzałam poprzymierzać parę ciuchów, no to nogi musiały się odpowiednio prezentować! W przypływie perwersji wybrałam buciki z odsłoniętymi palcami. A niech świat widzi malowane paznokcie Alki Mayerówny! Choćbym się miała przeziębić!

Ewka – biedactwo – klęła na czym świat stoi, gdy musiała jeszcze kwadrans czekać, aż poprawię sobie makijaż.
– Chcesz, żeby faceci zazdrościli ci dziewczyny? No, to odrobinę cierpliwości – śmiałam się, walcząc z konturówką.

W końcu zlitowała się, zmyła efekty moich nieudolnych zabiegów i sama mnie pomalowała. Przyznaję bez bicia. Jej szło to dużo lepiej.

Płaszczyk (ciotki) na grzbiet, torebka na ramię – i marsz. Przytulone pod parasolką, szłyśmy na podbój Miłblina.

Ewa nieźle znała miasto i miała opracowaną marszrutę po sklepach. Młodzieży przypominam, że akcja odcinka dzieje się w roku 1985 – a ówczesny handel uspołeczniony nie rozpieszczał klientek nadmierną ofertą w dziedzinie ciuchów. Niemniej, bawiłyśmy się świetnie.

Przymierzyłyśmy chyba wszystko, co było do przymierzenia. Sukienki i spódnice. Sweterki i kurteczki. Buty i kapelusze. Torebki i biżuterię. W większości towar był obrzydliwy, ale co tam. Nie nastawiałyśmy się przecież na kupowanie...

W obcym mieście, przy zerowej szansie natknięcia się na kogoś znajomego, poczułam się całkiem swobodnie. Tego dnia, na zakupach, chyba pierwszy raz w życiu przestało mi nawet zależeć, czy ktoś rozpozna w Alce chłopaka, czy nie... Liczyłyśmy się tylko my dwie – i nasza zabawa. Reszta świata stanowiła nieistotne, rozmazane tło.

Przy kolejnym stoisku w PeDeTe, gdy wymaszerowałam z przebieralni w następnej kiecce, której oczywiście nie zamierzałam kupić, bo była wyjątkowo ciotkowata, zauważyłam wreszcie, że ekspedientki chichoczą i pokazują mnie palcami... A, niech tam!

Minęłam zaskoczoną Ewę i wystudiowanym, tanecznym krokiem podeszłam do grupki kobiet.

– Dzień dobry, przepraszam – powiedziałam, nie siląc się nadmiernie na udawanie damskiego głosu – Moja dziewczyna chyba nie jest całkiem obiektywna, więc poproszę panie o opinię! Jak w tym wyglądam?

W ekspedientki jakby piorun strzelił. Zastygły z otwartymi buźkami. Zatrzepotałam pomalowanymi rzęsami.

– Tak źle? Czy tak dobrze!? No, powiedzcież mi, drogie panie!
– Eeee... dobrze... – przełamała się jedna z nich, tleniona blondynka w średnim wieku. W oczach wciąż miała coś jakby przerażenie.
– Tak? Dzięki! To w takim razie... poproszę jeszcze tamtą, o tak... tę czerwoną. Będzie mój rozmiar? – mówiąc to, uśmiechałam się promiennie.
– Jak myślisz, odważą się zapytać, co tu jest grane? – zachichotałam do Ewki, gdy po chwili znów zniknęłyśmy w przebieralni z kolejnymi kreacjami w dłoniach.
– Wątpię!

Nie doceniłyśmy pań ze stoiska z kieckami. Babska ciekawość wzięła górę nad zażenowaniem, zaskoczeniem i nieśmiałością. Gdy wyszłyśmy zza kotary, cztery ekspedientki czekały przy kontuarze, a na ich twarzach widać było determinację. Chwilę przyglądały się nam w milczeniu, po czym postąpiły krok do przodu. Ławą. Potem tleniona, chyba szefowa, zrobiła jeszcze krok, chrząknęła i uroczystym głosem zapytała:

– Przepraszam... Przepraszam bardzo, ale czy mi się wydaje, czy pani jest... mężczyzną?
– Tak, jestem, a co? – starałam się nadać tej odpowiedzi możliwie lekki i naturalny ton – Kurczę, tu jest coś źle zszyte chyba, nie? Ciągnie się na tyłku! Popatrz, Ewka!
– A, cała seria ma taką wadę! – odruchowo odpowiedziała ekspedientka – Jak to, mężczyzną!?
– Jak to, wadę? – Ewa próbowała zmienić temat rozmowy na bardziej interesujący dla niej – A jakieś ciuchy bez wad to tu sprzedajecie!?

Tleniona nie zwróciła na nią uwagi. Wpatrywała się we mnie. Uśmiechnęłam się do niej zachęcająco.

– No co? Wy, kobiety, nosicie spodnie, to ja dla równowagi noszę sukienki. Przeszkadza to pani?
– Nie, nie... Nie przeszkadza, ale wie pan... To trochę dziwne – na ustach ekspedientki zagościło coś na kształt niewyraźnego uśmiechu.
– Dziwna to jest jakość tej kiecki! Niech pani patrzy, tu wyje, a tu się ciągnie! To szewc szył, a nie krawiec chyba... A może żołnierze w zastępstwie szwaczek? – Ewa nie zamierzała kapitulować.

Powybrzydzałyśmy jeszcze trochę nad sukienkami, po czym zostawiłyśmy biedne ekspedientki w ciężkim szoku i poleciałyśmy na stoisko z bielizną. Okazyjnie uzupełniłyśmy zapas rajstop (akurat dobra władza rzuciła jakieś!) i uznałyśmy, że pora na kawę. Ale w drodze do kawiarni zauważyłyśmy polonijny butik z ciuchami...

Drogo było – ale za to fasony! Mniam. Tu nasza wspólna garderoba została nieco wzbogacona.

Najpierw wpadła mi w oko świetna spódniczka w moim ulubionym kroju: bardzo obcisła w górnej części, a od połowy bioder poszerzana szerokimi plisami. Taki krój za jednym zamachem podkreślał talię i płaski brzuch oraz maskował zbyt wąskie biodra. Poza tym zawsze uważałam, że optycznie dodatkowo wyszczupla nogi – no i, co nie bez znaczenia, zwalnia ze zmartwień o zbędne wypukłości na podbrzuszu. Spódniczka była z cienkiej wełenki, miała deseń w niebiesko-czerwono-zieloną, szkocką kratkę i długość do połowy uda. Tak mi się spodobała, że jak ją raz założyłam, to odmówiłam zdjęcia. Nawet pasowała mi do reszty, więc stwierdziłam, że już zostanie na moim tyłku.

– Tylko nie próbuj w niej spać – żartowała Ewa.
Z kolei ona wypatrzyła buraczkowy sweterek z bukli. Mnie nie ruszał, ale po założeniu go musiałam przyznać, że wyglądam w nim prawie tak dobrze, jak moja dziewczyna. Kupiłyśmy.

Jeszcze jakieś kosmetyki. Potem buty. O nasze duże rozmiary nie było łatwo, ale trafiłyśmy sympatyczne, jasnobrązowe pantofelki z odkrytą piętą, zapinane na paseczek. Nawet niedrogie i na zgrabnym obcasie. Pasowały równie dobrze na Ewę, jak i na mnie. No, to bęc. Kupione.

Wydałyśmy tego popołudnia majątek, ale co tam... Co najwyżej przez kolejne dni będziemy się odchudzać – stwierdziłyśmy jednomyślnie.

Niepostrzeżenie zapadł zmrok. Przypomniałyśmy sobie o obowiązkach wobec psa i pędem leciałyśmy do domu. Kochany Maksio tym razem raczył wytrzymać. Uffff. Za to po wieczornym spacerze dostał prawdziwą kiełbasę. Wtedy – rarytas. Uznałyśmy, że zasłużył, niemniej patrzyłyśmy na jego miskę tak, że człowiekowi zapewne ta kiełbasa stanęłaby w gardle kołkiem. Pies się nie przejął i zeżarł ze smakiem.

A potem była kolacja przy świecach (dla nastroju, a nie z powodu 20 stopnia zasilania – dziękujemy ci, elektrownio!) – wino, kobiety i śpiew. Wino okazało się co prawda podłe (państwowa rozlewnia nawet rieslinga potrafiła rozcieńczyć i trochę – z rozpędu chyba – okrasić siarką), kobiety nie wszystkie całkiem prawdziwe, a śpiew ciut nieczysty... ale i tak było bardzo miło. Zwłaszcza, że zdołałam tym razem przekonać Ewę do założenia sukienki. Zdecydowanie wolałam, gdy była kobietą i gdy tę kobiecość podkreślała, a nie ukrywała swoje wdzięki pod męskimi ciuchami. I nie chodziło tu tylko o względy estetyczne, oczywiście.

Następnego dnia było już jasne, że jesienna aura ani myślała nas pożegnać. O ile w poniedziałek padało umiarkowanie, to w następne dni już lało jak z cebra. Doszedł do tego silny wiatr i ochłodzenie. Dziękowałyśmy losowi, że nie musimy w tych warunkach babrać się w polu przy porzeczkach – i ograniczałyśmy wyjścia na zewnątrz do absolutnie niezbędnego minimum. Ziąb był tak okrutny, że i tak musiałyśmy w tym celu sięgnąć do ciotczynej szafy i pożyczać sobie grubsze okrycia.

Większość czasu spędzałyśmy w łóżku. Nie tylko na pieszczotach, bo ileż można – nawet w tym wieku!? Przytulone pod kołdrą czytałyśmy, oglądałyśmy telewizję, jadłyśmy...

Jeśli wyłaziłyśmy z betów, to albo w celach społecznie użytecznych (wyprowadzanie psa i uzupełnianie zapasów), albo dla urozmaicenia sobie życia seksualnego coraz bardziej fantazyjnymi przebierankami.

Ewa wciąż z upodobaniem przymierzała garnitury i krawaty Wiktora – a ja komponowałam sobie przeróżne, możliwie najbardziej kobiece kreacje z rzeczy przywiezionych oraz zastanych na miejscu. Szczególną frajdę sprawiło mi odkrycie przez Ewkę pokaźnej kolekcji biżuterii, należącej do ciotki. Furorę zrobił długi sznur ślicznych pereł. Ech, jak miło było je założyć do małej, czarnej sukienki, do czarnych rajstop i szpilek, zrobić sobie wieczorową fryzurę i makijaż – i w tym stroju zjeść z dziewczyną romantyczną kolację!

Innym razem Ewa upięła mi z tych pereł rodzaj diademu na włosach. Świetnie pasował do długiej, balowej sukni w kolorze starego złota, którą wynalazłyśmy w szafie ciotki – i oczywiście nie omieszkałyśmy poprzymierzać. Niestety, cioteczka była znacznie drobniejszej budowy, niż my obie – i kiecka niebezpiecznie opinała się tu i ówdzie... Mogłam w niej tylko stać – i to na mocnym wdechu. I tak przy zdejmowaniu jakiś szew niebezpiecznie zatrzeszczał.

Uczyłyśmy się też wzajemnie – różnych rzeczy życiowo użytecznych. To znaczy, Ewa szkoliła mnie w sztuce malowania sobie pyszczka, natomiast ja wtajemniczałam ją w kuchenne arkana. Niestety, obie byłyśmy wyjątkowo mało pojętnymi uczennicami.

– Jezu, jak ty to robisz, łamago!? – jęczała Ewa na widok mojego „makijażu” – Ty się masz przecież „umalować”, a nie „pomalować”, kretynko... Malarzem pokojowym możesz zostać, z taką finezją ręki, co najwyżej!

– Dooobre... – rewanżowałam się, próbując ugryźć dziwnie twardy kawałek tajemniczej substancji, pływającej w rzadkawej cieczy – Nawet bardzo dobre. Jakby tak to mięsko oszlifować i jakoś oprawić, wyszłaby z niego całkiem oryginalna i trwała biżuteria. Ale strogonoff to z całą pewnością to nie jest, Ewuniu...

W końcu stanęło na tym, że ona będzie mnie malować – a ja zajmę się gotowaniem. Ewa pozwoliła mi w drodze wyjątku pociągnąć sobie czasem usta szminką, a ja – ze strachem, by jej się woda nie przypaliła – dopuszczałam ją do robienia kawy i herbaty. W końcu zarówno kosmetyki, jak i artykuły spożywcze były wówczas dobrem zbyt trudno dostępnym, by je lekkomyślnie marnotrawić.

Ja tymczasem poczułam się w dziewczęcej roli już całkowicie pewnie. Robiłam nawet samodzielnie zakupy w osiedlowym sklepiku i śmiało odzywałam się przy obcych. Nawet jeśli czasem mój nietypowy głos wzbudzał czyjeś wątpliwości, to nie były one na tyle mocne, by doprowadzić do skandalu. Po doświadczeniu z ekspedientkami w PeDeTe przestałam zresztą tak panicznie, jak do tej pory, bać się dekonspiracji. No bo cóż mogli mi złego zrobić ludzie w sklepie? Wyśmiać? A niech się śmieją, ja za to mogłam przecież śmiać się z nich – tłumaczyłam sobie.

Złapałam się na tym, że z wolna przestałam traktować makijaż, biżuterię, sukienki i wysokie obcasy jako perwersyjną zabawę – a zaczęłam czuć się z tym wszystkim całkiem naturalnie. Po prostu, byłam dziewczyną. Nawet poryczałam się, oglądając w telewizji jakieś romansidło, co Aleksowi nie przydarzyło się ani przedtem, ani potem. Gapiąc się na wieczorny „Dziennik”, mniej uwagi zwracałam na to, co mówi spikerka, więcej zaś na jej cudowną apaszkę... Dobra, dobra – wiem, że to wszystko durne stereotypy, ale po obiedzie, gdy Ewa szła rozwalić się na kanapie z gazetą, ja opasywałam sobie biodra fartuchem i stawałam do zmywania garów, traktując to jako oczywisty podział ról. Potem robiłam herbatę, stawiałam filiżanki na tacy i niosłam je do pokoju.

Ewa nie komentowała tego mojego zaangażowania w dziewczęcą rolę, ale bez wątpienia dostrzegała, co się święci.

Kiedyś, wracając z południowego spaceru z Maksem, zahaczyła o kwiaciarnię i z szelmowskim uśmiechem wręczyła mi śliczny bukiecik frezji.

– Dla mojej cudownej dziewczynki... – oświadczyła, stając w drzwiach.
– Łaaał! Pierwszy raz dostałam kwiaty! – pisnęłam radośnie i ucałowałam ją serdecznie.
– No, ja myślę, że nie ostatni! Jak zaczniesz dostawać od facetów, będę zazdrosna! – chichotała Ewcia, taksując mnie wzrokiem – W końcu, te nóżki i ta buzia niejednemu chłopu mogą zawrócić w głowie...

Myślałam wtedy o sobie jako o dziewczynie – całkiem prawdziwej, choć nietypowo zbudowanej. No i ciężko zakochanej w innej kobiecie. Gdyby na początku sierpnia tamtego roku jakiś psycholog zrobił mi test, możliwe, że zakwalifikowałabym się do operacyjnej zmiany płci...

Coś mi jednak w tym nie grało, choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, co.
W piątkowy wieczór siedziałyśmy nad kieliszkiem wina i przeglądałyśmy babskie czasopisma, których cały stos leżał w pokoju za zasłonką. Studiowałam właśnie w starej „Przyjaciółce” przepis na jakieś kryzysowe ciasto tortopodobne, możliwe do wykonania w warunkach przodującego ustroju – gdy Ewa położyła przede mną otwarty na rozkładówce egzemplarz „Kobiety i Życia”.
– Przeczytaj to.

Artykuł był o chłopcu, który stał się dziewczyną. O tym, jak od dzieciństwa lubił przebierać się w sukienki siostry i bawić z koleżankami w sklep dla lalek i w gumę, o tym, jak nie cierpiał męskich ciuchów i zajęć, wreszcie o dobrym panu doktorze, który po przeprowadzeniu gruntownych badań uszczęśliwił go przy pomocy hormonów i skalpela. Pan doktor popatrywał na mnie dobrotliwie ze zdjęcia w ramce obok tekstu. Ba, nawet zdawał się puszczać do mnie oko. W tej samej ramce, na rastrze, widoczny był adres i numer telefonu przychodni.

Przeczytałam całość starannie dwa razy, nie chcąc niczego uronić. Potem bez słowa położyłam gazetę przed Ewką, a sama wyszłam na balkon i zapaliłam papierosa. Było zimno, ale na szczęście akurat nie padało.

Usiłowałam zebrać myśli. Chyba dotarło do mnie, ku czemu – być może – zmierzam.
– Czy tego chcę? Czy rzeczywiście chciałabym...? – zapytałam sama siebie półgłosem.

Było mi dobrze w kobiecej roli. Może lepiej, niż w męskiej. Gdyby tak zoperować to i owo... Gdyby tak przestać udawać? Przestać się bać dekonspiracji? Być sobą. Tak, dla Alki Mayerówny było to całkiem atrakcyjne rozwiązanie. Ale czy Alka była gotowa tak całkiem pozbyć się Aleksa ze swego życia?

Opuszczoną dłonią zmacałam rąbek krótkiej sukienki. Poczułam pod palcami miłą śliskość rajstop na udzie... Potem dotknęłam kolczyków, przeczesałam włosy. Oblizując wargi, poczułam lekki smak szminki. Wreszcie, pieszczotliwym ruchem musnęłam krągłość wypchanego biustonosza. Wszystko to było takie przyjemne...

– Czy to o tobie? – spytała Ewa, stając obok mnie z gazetą w ręku.
– Nie. Chyba nie. Nie wiem zresztą... Może?
– Bo wiesz, jak to zobaczyłam, to stwierdziłam, że na przyszłość to by było nawet fajne rozwiązanie – Ewa mówiła to głosem cichym, ale dziwnie stanowczym – Mogłybyśmy być razem bez żadnego kłopotu...
– Zaraz, a tak to niby nie możemy? – zaprotestowałam odruchowo.
– Mhmmm – mruknęła Ewka, przytulając się do mnie – Jasne. Możemy. Ale musimy... To znaczy, właściwie to ty musisz... cały czas kombinować i udawać, żeby być sobą. A ja bym wolała, żebyś cały czas mogła być moją małą dziewczynką. Aleczko.

Było mi zdecydowanie za zimno. Poza tym papieros już się dopalał. Złamałam swoje zasady i wyrzuciłam peta przez balkon, a następnie wciągnęłam Ewę do mieszkania, posadziłam na kanapie i usiadłam obok. Potem zerwałam się gwałtownie i poleciałam do przedpokoju. W lustrze zobaczyłam nawet niebrzydką, zgrabną dziewczynę w letniej sukience, z kasztanowymi kędziorami i jasnymi oczami pod wachlarzykiem długich rzęs... Psiakrew... Podobał mi się ten widok. I diabelnie podobało mi się wiele rzeczy, związanych z damską rolą.

Ewa znów stanęła obok mnie, objęła mnie w talii i przytuliła.
– Laleczka. L-Aleczka. Moja L-Alka... L-lllllalunia! – zachichotała.
Roześmiałam się. Greps niewątpliwie był zabawny. Ale zaraz spoważniałam.
– Wolałabyś, gdybym naprawdę była dziewczyną? – bardziej stwierdziłam, niż zapytałam.
– Chyba tak... Pomyśl. Jest nam dobrze, jak jest. I byłoby dalej tak samo, tylko bez kłopotów, bez ryzyka wpadki i skandalu... Miałabyś zmienione dokumenty, oficjalnie byłabyś Aleksandrą, nikt by się nie czepił, że paradujesz w sukienkach. Mogłabyś studiować i pracować jako kobieta. Czy to nie piękne?

Wróciłam do pokoju, usiadłam na fotelu i dolałam sobie wina.
– No, tak, ale przecież teraz też mogę być dziewczyną... Jestem nią, nie? Jakoś nikt się nie skapował dotąd...
– I tak, i nie – odpowiedziała poważnie Ewa – Wiesz, przypadkowi ludzie mijani na ulicy, pijane towarzystwo na imprezie u mnie, stara babcia w Chrampolu... Ale na dłuższą metę?
– O, przepraszam, towarzystwo nie całkiem i nie od razu było pijane! – zaprotestowałam, urażona w swojej kobiecej dumie.
– No dobra, przyznam ci się... – mruknęła dziewczyna – Wtedy, u mnie, to niektórzy wiedzieli.
– Coooo!?
– Powiedziałam... niektórym. No, zaczęli coś podejrzewać, ktoś się zapytał... Powiedziałam, że kuzyn zmienia płeć i lubi się przebierać... ale zastrzegłam, żeby się nie wysypali przed resztą. No i przed tobą, bo powiedziałam, że będzie ci przykro – wyznała ze skruszoną minką – Ale, muszę ci przyznać, że byli pod wrażeniem. Mówili, że gdybym zaprzeczyła, to by uwierzyli, hihi!

Gdybym nie była tak zaskoczona, to pewnie bym ją zatłukła na miejscu. Ona informowała towarzystwo o mistyfikacji – a ja, jak ostatni kretyn (kretynka?) gimnastykowałam się, trzepotałam rzęsami i mizdrzyłam, udając kuzyneczkę! Walnęłam kieliszek wina duszkiem i nalałam sobie następny, po czym zapaliłam kolejnego papierosa.

– Dużo palisz... – troska w głosie Ewy była rozbrajająca.
– Dziwisz mi się? Myślę, to palę. Mam nadzieję, że chociaż babcia nie wiedziała?
– Nie! Nie jestem samobójcą! – roześmiała się.

Patrzyłam na nią. Ten uśmiech, ta smukła figurka. Była zbyt zjawiskowa, zbyt piękna – i zbyt kochana, bym mogła się gniewać. Nawet za taki numer.

– No i dobra. Mogłam udawać wtedy, mogłam w Chrampolu, mogę dalej. Będę coraz lepsza...
– Nie będziesz – westchnęła, stojąc za mną i czesząc mi włosy w kucyki – Niestety, jesteś na razie szczeniak, masz dziecinną buzię, w tych warunkach to nie sztuka udawać panienkę...

Ale za parę lat czas i hormony zrobią swoje. Zmienią ci się rysy twarzy, ślady po zaroście będą wyraźniejsze, i tak dalej. Będzie coraz trudniej, Aleczko. I tak już teraz głos cię łatwo dekonspiruje...

Czułam, jak dziewczyna wiąże mi kokardy na ściągniętych gumkami włosach. Wpatrywałam się w swoje kolana, obciągnięte cieniutkimi rajstopami i myślałam o tym, że ona faktycznie może mieć rację. Z czasem takie numery już tak łatwo nie przejdą.

Poddając się jej zabiegom fryzjerskim, połączonym z delikatną pieszczotą karku i uszu, poczułam narastające podniecenie. Pożądałam Ewy... I myślałam o tym, że kiedy przestanę być śliczną nastolatką, kiedy zmienię się w dorosłego faceta, mogę ją stracić. Na zawsze. I że ceną za bycie z ukochaną może być tylko wyrzeczenie się Aleksa.

Miałam diabelną ochotę na seks. Chyba liczyłam, że w ekstazie uda mi się choć na chwilę zapomnieć o wątpliwościach targających moją biedną duszyczką... ale los był okrutny. Trzeba jeszcze było najpierw odfajkować wieczorny spacer z Maksem. Narzuciłam sweter, wsunęłam stopy w pantofle – i poszłyśmy. Na klatce schodowej jakieś nastolatki parsknęły krótkim śmiechem na mój widok...

– Spokojnie – szepnęła Ewka – to tylko dlatego, że rzadko widują rudzielca, który ma kucyki jak Pippi... z jedną kokardą białą, a drugą zieloną, w dodatku!

No tak, wychodząc, nawet nie spojrzałam w lustro! Nauczka. W towarzystwie Ewy nie bądź pewnym dnia ani godziny... I za to wariactwo też ją kochałam. W pierwszym odruchu chciałam ściągnąć różnokolorowe kokardy, ale gdy dotknęłam dłonią wstążki, zrobiło mi się ich żal. Ewcia tyle się namęczyła przy wiązaniu... Zostawiłam. A co mi tam, niech się ludziska dziwują... Miałam inne problemy.

Jestem chłopcem dla zabawy przebranym w sukienkę, czy dziewczyną, która kaprysem natury otrzymała ciało chłopca? A może prawda leży gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami? Nie chciałam tego rozstrzygać, ale czułam, że prędzej czy później trzeba będzie zmierzyć się z decyzją.

Szłyśmy milcząc. Ewka trzymała smycz. A ja, postukując obcasikami, w swej fantazyjnie ufryzowanej główce rozpaczliwie szukałam argumentów, które mogły uratować Aleksa przed skalpelem sympatycznego pana doktora z gazetowej fotografii.

I po cichu chyba liczyłam, że Ewa zdoła zbić je kontrargumentami. Cóż, wizja stania się kobietą była tyleż szalona, co pociągająca... Ech, żeby tak można byłoby zmieniać sobie płeć zależnie od potrzeb i od nastroju...

A owe argumenty przyniesie ciąg dalszy, który... tak, tak. Oczywiście. Tradycyjnie, za tydzień.
Ostatnio zmieniony 28 sie 2024, 21:39 przez magda, łącznie zmieniany 1 raz.

Strzępy pamiętnika cz. 15

16
Leżałyśmy obok siebie w absolutnych ciemnościach: świeżo zaspokojone, szczęśliwe i zmęczone, lekko zdyszane i spocone. Ale, jak zwykle, nie potrafiłyśmy zbyt długo poddawać się błogiemu rozleniwieniu. Tym razem Ewa dała hasło do powtóreczki. Zbłądziła dłonią w okolice mojego podbrzusza i – bez słów – zaczęła prosić o jeszcze.

Odczekałam, aż reakcja mojego organizmu będzie wyraźna i pozytywna. Ewka zamruczała z zadowoleniem...

– No i co? Naprawdę chciałabyś, żeby mi go obcięli? – zaszemrałam jej wprost do ucha, nawiązując do naszych niedawnych rozmów o chirurgicznym przekształceniu Aleksa w Aleczkę – Nie brakowałoby ci czegoś, kochanie?
– Hmmm... No, nie da się ukryć, trochę...
– Trochę? Tylko trochę?
– Trochę. Wiesz, są sztuczne. Ojciec kiedyś przywiózł matce takie coś z zagranicy, hihi...
– O! Nie mów, że wypróbowałaś? – zainteresowałam się – A poza tym, to trochę bez sensu, ucinać prawdziwego, żeby się zabawiać sztucznym!
– Pewnie, że wypróbowałam – chichotała Ewka, nie przerywając delikatnej pieszczoty – I powiem ci, że nie jest wcale gorszy od prawdziwego... Zresztą, gdyby cię przerobili na dziewczynę, to sama byś mogła się przekonać!

Upsss. Tu mnie zaskoczyła. Przywykłam do bycia panienką... Oczywiście, panienką o zdecydowanie lesbijskich skłonnościach. Ale tak, jak nie brałam nigdy pod uwagę pójścia do łóżka z facetem, tak samo nie mieściła mi się w głowie zabawa z gadżetami. Szczególnie z damskimi. Hej, jeszcze za mało człowiek nacieszył się niedawno odkrytym seksem... żeby miał go sobie tak gruntownie modyfikować! Chcę się kochać jak mężczyzna! Powiedziałam to Ewie.

– Bo nie wiesz, co dobre – szepnęła – Nie zauważyłaś przypadkiem, robaczku, kto tu ma lepsze orgazmy?

Cóż. To był jakiś argument. Różnica rzucała się w oczy – i w uszy.
– Ale czy ja po operacji też będę takie miała? Aż tak dokładnie mogą mnie przerobić?
– No, chyba tak – Ewa wyraźnie zawahała się – Ale masz rację, o to trzeba by się przepytać... Da się zrobić, pamiętaj, że mama jest ginekologiem. Pogadam najpierw z nią.
– Ale nie powiesz, że to o mnie chodzi!? – jęknęłam, zaniepokojona zupełnie na serio – Przynajmniej, póki się nie zdecydujemy...
– Nie, głuptasku... – uspokoiła mnie i przytuliła się mocniej – A teraz nie zawracaj sobie tym głowy, tylko bierz się do roboty...
No, to się wzięłam.
– Pewna jesteś, że plastikowy jest równie dobry? – spytałam potem.
– Ciiicho... Nie marudź – zbyła mnie Ewa – Czyżbyś była zazdrosna o plastik?

Byłam. Każdy by chyba był w tej sytuacji.

Już od pewnego czasu czułam, że Ewa coraz bardziej stara się zakwestionować moją męskość... Służyły temu zarówno coraz wymyślniejsze i bardziej perwersyjne przebieranki, jak i prowokowanie sytuacji, w których miałam się poczuć szczególnie „kobieco”. Coraz częściej kochałyśmy się jak dwie lesbijki – a poza łóżkiem na mnie spadała większość typowo babskich obowiązków.

Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Przywiązanie do Aleksa wciąż walczyło we mnie z przemożną chęcią odgrywania dziewczęcej roli. Z jednej strony panicznie bałam się ewentualnej operacji – z drugiej jednak rozumiałam argumenty Ewy, że z czasem coraz trudniej będzie mi być kobietą w męskim ciele.

Temat powracał już teraz raz po raz. Nie potrafiłam się na niczym skoncentrować, wszystko mi się kojarzyło z kwestią zmiany płci. Kochając się z dziewczyną, myślałam o tym, jakby to było... gdyby było całkiem inaczej. W sklepie patrzyłam na kobiety, zastanawiając się, czy aby wszystkie zawsze były kobietami. Artykuł z „Kobiety i Życia” czytałam w kółko, rano i wieczorem – aż w końcu znałam go na pamięć. Brakowało mi jednak pewnych informacji...

To i owo znalazłam w encyklopediach wujostwa – ale niewiele. W końcu, zdesperowana, poświęciłam jedno popołudnie, wyholowałam Ewę do wojewódzkiej biblioteki publicznej i – niestety. Okazało się, że na legitymację studencką z Fakowic nie można się zarejestrować w bibliotece w Miłblinie.

– Może w uniwersyteckiej? Nie wiem, jakie oni dokładnie mają przepisy, ale chyba wszystkich studentów powinni przyjmować... – zasugerowała sympatyczna pani zza kontuaru.

Uniwersytecka była akurat nieczynna. Przerwa wakacyjna. Ból. Dlaczego wtedy nie było internetu?
– Popatrz. A tego ci nie żal? – powiedziałam, gdy wracałyśmy do domu.
– Czego? – Ewa w pierwszej chwili nie zrozumiała.
– No, tego... – uniesionym podbródkiem wskazałam idącą przed nami rodzinkę z czeredką dzieciaków – Jak sobie dam obciąć, to nigdy nie będziemy mieć dzieci...
– To nie takie proste – mruknęła dziewczyna, zwalniając wyraźnie kroku.
– Co jest? – zaniepokoiłam się, patrząc na jej gwałtownie zmienioną twarz – Źle się czujesz?
– Nie, nie, nic. Chodźmy do domu, bo głodna jestem. A właśnie, jeszcze chleb trzeba kupić i herbatę, bo się kończy – Ewa zmieniła temat.

Nie ze mną takie numery. Oczywiście nie odpuściłam. Poczekałam na inną okazję, żeby wrócić do pytania. Zaraz po wieczornym spacerze z psem przystąpiłam do akcji.

Gdy Ewa zeszła po coś do piwnicy, ja zaciągnęłam szczelnie zasłony w oknach (żeby nie gorszyć sąsiadów z bloku obok) i poleciałam do łazienki przybrać odpowiednią postać. Szybko założyłam czarne pończochy i przypięłam je podwiązkami do paska. Potem – również czarny biustonosz, wykańczany delikatną koronką... Kusa koszulka z cieniutkiego tiulu, którą Ewa dostała na osiemnaste urodziny – i nie cierpiała jej na sobie, za to uwielbiała na mnie. Wsunęłam stopy w szpilki, założyłam podłużne, złote kolczyki, upięłam włosy w fantazyjny pióropusz na czubku głowy i przyozdobiłam go jakąś błyskotką, na szyi zamocowałam aksamitną obróżkę ze sztucznym brylancikiem, mocno pociągnęłam wargi ciemnoczerwoną szminką – i tak ubrana (a raczej rozebrana) wymaszerowałam z łazienki, kusząco kręcąc chudym tyłkiem.

Ewa właśnie wchodziła do mieszkania. Zagwizdała.
– Przeczuwam atrakcje! – oblizała się lubieżnie i puściła do mnie oczko.
– I słusznie, mój książę... – wiedziałam, że lubi, gdy tak do niej mówię.

Odwrócona do niej tyłem, bardzo długo zapalałam świece na stole. Wiedziałam, że na mnie patrzy – niemal fizycznie czułam, jak jej wzrok wędruje od niebotycznych obcasów, poprzez nogi (niewątpliwie zgrabnie wyglądające w czarnych pończochach) oraz pośladki (przecięte podwiązkami) – aż po odsłonięty kark. Byłam diabelnie podniecona – i wiedziałam, że ona też.
– Otworzysz wino? – spytałam.

Otworzyła i nalała. Potem zawiązała sobie krawat, a ja rozsiadłam się na sofie w kącie pokoju. Ewa puściła jakąś cichą i nastrojową muzykę. Przysiadła się do mnie z kieliszkiem w ręku. Wypiłyśmy po łyku, a potem jej usta zaczęły błądzić po moim nagim obojczyku. Postanowiłam być okrutna i zadziałać z zaskoczenia.

– A, nie odpowiedziałaś mi na pytanie... To jak z tymi dziećmi? Nie chcesz mieć?
– Nie! Nie chcę! – krzyknęła.

Rozległ się trzask. Ewa syknęła z bólu i zerwała się na równe nogi. Jej spodnie i koszula były zbryzgane winem. W zaciśniętej pięści dziewczyny tkwiły resztki zgniecionego kieliszka. Po nadgarstku spływała stróżka krwi.

Zaciągnęłam ją do łazienki, przepłukałam ranę najpierw zimną wodą, a potem chlusnęłam spirytusem salicylowym. Wrzasnęła.
– Sprawdź, czy ruszasz palcami. Tak? No, to ścięgna są nie uszkodzone...

Wstępnie obwiązałam jej rękę chustką i kazałam szukać bandaży, a sama wyjęłam z szafy odkurzacz i przystąpiłam do wyciągania drobin szkła z dywanu. Do szczęścia brakowało mi jeszcze tego, żeby i pies przeciął sobie łapę... Musiałam zabawnie wyglądać – w swoim seksownym przebranku, pochylona nad odkurzaczem. Ale nie było mi do śmiechu. Myślałam, co tu jest grane. Pytanie o dzieci wydawało mi się po pierwsze niewinne, po drugie naturalne w zaistniałej sytuacji. Tymczasem reakcje Ewy wskazywały, że ona traktuje to zupełnie inaczej. Dlaczego? Musiałam to wiedzieć, ale bałam się już pytać po raz trzeci.

Ewa, blada jak ściana, ze szklistymi oczami, siedziała w kuchni na krześle. Posprzątałam, umyłam ręce i założyłam jej porządny opatrunek. Ranki na dłoni były liczne, ale na szczęście powierzchowne.

– Miałaś szczęście – stwierdziłam.
– Mhmmm.
Niespodziewanie łzy pociekły jej ciurkiem.
– Tak cię boli ręka? – udałam idiotkę.
– Nie... – chlipnęła, ocierając twarz – Wiesz, skoro już tak, to muszę ci wyjaśnić...

Zastrzygłam uszami. I zastygłam w progu, wciąż z bandażami w dłoniach. A Ewa zaczęła mówić.
– To nie to, że ja nie chcę mieć dzieci... Bardzo bym chciała. Cały czas o tym myślę. Ale, Alka, ja po prostu nie mogę...

A potem opowiedziała mi historię sprzed paru lat. O zbyt szalonej, szkolnej imprezce, o niespodziewanej ciąży – o siarczystym policzku od matki i o głębokiej tajemnicy przed ojcem. No i o najważniejszym – o nieudanym zabiegu, przeprowadzonym pospiesznie przez jednego z lekarzy z oddziału, na którym pracowała jej mama.

Coś poszło nie tak. Podobno jeden taki przypadek na milion, pierwszy w długoletniej karierze świetnego specjalisty... i tak dalej. Omal nie skończyło się tragicznie. Ewę odratowano, ale jej szanse na macierzyństwo bezpowrotnie przekreślono.

Opowiadała to wszystko niemal na jednym oddechu, cichym głosem, patrząc w podłogę. Gdy skończyła, rozszlochała się na dobre – a ja tkwiłam jak kukła, z rolką bandaża w dłoni, trzymając drugą rękę sztywno na jej plecach i gryząc wargi.

Ewa opanowała się po kilku minutach. Siorbnęła nosem i spróbowała się uśmiechnąć.
– Nic nie podejrzewałaś? Nie przyszło ci do głowy, ze coś jest nie tak, skoro kochamy się bez żadnych zabezpieczeń?
– A nie... Jakoś nie – przyznałam, zaskoczona – Myślałam, że się jakoś zabezpieczasz...
– Oj, dziecko – westchnęła.

Nagle poczułam się kretyńsko w tej tiulowej koszulce, w pończochach i w obróżce z brylancikiem. Zrozumiałam, że powinnam być z nią teraz w spodniach – że ta pozornie harda i niezależna dziewczyna, pozująca nawet na cyniczną i z lekka zepsutą, w gruncie rzeczy bardzo potrzebowała silnego, opiekuńczego mężczyzny, a nie klauna, pozującego na panienkę.

I poczułam, że ja przecież wcale nie jestem Alką. To Aleks stał w kuchni miłblińskiego mieszkania, wstydząc się siebie.

Zrozumienie tego faktu było jak walnięcie czymś ciężkim przez łeb. Machinalnie sięgnęłam po papierosa. Ewa sączyła wino.

– No, to już wiesz wszystko... Zero dzieci. Tak czy siak. Czy będziesz mieć ten instrumencik między nogami, czy nie. Bez znaczenia. Przynajmniej, jak dla mnie.
– A dla mnie to nie jest bez znaczenia. Ewa, ja nie jestem dziewczyną i nie będę... – słyszałam te słowa, wypowiadane przez Aleksa i dziwiłam się, że ja, Alka, nagle nie mam nic do powiedzenia.

A Aleksander zrobił się bezczelny. Psychoanalityk-amator, psiakrew!

– Wiesz, Ewa? Coś mi się wydaje, że ta twoja pogoń za dziewczynami, ta chęć zrobienia dziewczyny ze mnie... To jest ucieczka przed złymi wspomnieniami związanymi z facetami, nie? Czy to przypadkiem nie dlatego jesteś les?
– Nie jestem!
– Ewa... Nie oszukujmy się.
– Ja nie oszukuję... Ja nie wiem... Sama nie wiem, kim jestem – szepnęła.

Znów zesztywniała. Odłożyłam wreszcie bandaże i zajęłam się robieniem herbaty.
– Może...? Może i masz rację? Nie wiem – powiedziała w końcu Ewa, bardziej do siebie, niż do mnie.
– Może... Jeśli tak, to chore. Chore i niszczące. Dla ciebie i dla mnie. Spróbujmy inaczej.
– Jak „inaczej”? – spojrzała na mnie badawczo.
– Chcę być z tobą bardziej jako chłopak. Bo, Ewuś, ja już wiem. Mogę się przebrać dla zabawy w sukienkę, no nie powiem, fajne to jest... i lubię to, ale... Ale dziewczyną na stałe nie będę. Nie mogę. To nie to.

Ewa znowu milczała. Ja też. Miałam nagle dosyć całej tej clownady. Tych fatałaszków, długich włosów, kolczyków i kokardek. Miałam? Nie, miałem! Ja miałem dosyć – Aleksander. Ufff. Przed kilkoma godzinami byłem bliski decyzji o operacyjnej zmianie płci – a nagle cholernie przeszkadzał mi fakt, że stoję przed swoją dziewczyną umalowany, uczesany po damsku i ubrany jak dziwka. Ktoś mówił, że kobieta zmienną jest? No, nie tylko. Transwestyta też.

Zaraz, jaki transwestyta!? Męska dusza Aleksa zaprotestowała nawet przeciwko takiemu określeniu. Żaden trans, po prostu facet z fantazją, który dla wygłupu dał się swojej dziewczynie przebrać za laskę. I tyle.

Szpilki nagle zaczęły mnie uwierać. No i powędrowały w kąt. Seksowne ciuszki zostały przykryte szlafrokiem wujka Wiktora.

– Aleks... Nie oszukuj się – bezgłośnie szepnęła Aleczka – Przecież ja wciąż gdzieś tu jestem...
– Wiesz co, Ewuś – zaszarżował Aleksander – Mam dosyć tej przebieranki. To był głupi pomysł. Szkoda, że nie mam swoich spodni, ale może coś się znajdzie w szafie wujka...
– O, nie, tego mi nie rób. Coś ustalono przed wyjazdem, o ile pamiętam? No to proszę o elementarną konsekwencję – warknęła Ewa – W życiu ponosi się konsekwencje swoich decyzji!

Miała rację. Nie było sensu rzucać się z jednej skrajności w drugą... poza tym, nawet Aleks musiał przyznać, że te wszystkie ciuszki są jednak szalenie ekscytujące, a on wygląda w nich lepiej, niż w spodniach. Postanowił więc dobrnąć do końca wakacji – w sukience. Już bez tego entuzjazmu, co wcześniej – ale ze świadomością, że druga taka okazja do paradowania w damskich ciuchach pewnie nieprędko się powtórzy.

Był jednak tym zmęczony... Ewa wycofała się z najbardziej fantazyjnych elementów przebieranek, nie było już mowy o kokardach, nawet kolczyki powędrowały do saszetki. Ale długie nogi Aleczki nadal wystawały spod krótkich spódniczek.

Aleks zaczął używać męskich końcówek wyrazów, kiedy był sam na sam z Ewą – i żeńskich poza domem. Ewka natomiast konsekwentnie mówiła w rodzaju żeńskim. Ta schizofrenia zwiększała ryzyko dekonspiracji, więc w końcu dałam sobie przetłumaczyć – i tak znów zostałam Aleczką.

I niby było, jak dawniej... Chichocząc, ćwiczyłyśmy na mojej buzi jakieś nowe makijaże, dawałam sobie upinać włosy, znów poszłam w sukience po zakupy – ale zadra pozostała. Coś chyba wtedy pękło między mną i Ewką.

O operacji zmiany płci nie było już oczywiście mowy, nigdy więcej. Kiedy dziś o tym myślę, mam wrażenie, że o ostatecznym scenariuszu wydarzeń zdecydował częściowo przypadek, a częściowo brak wyczucia i niecierpliwość ze strony Ewy. Gdyby nie nacisnęła zbyt mocno, gdyby poczekała, aż kobieca część mojej duszy bardziej dojrzeje, aż wydarzenia same z siebie zajdą dalej – równie dobrze mogło być inaczej. Tymczasem zadziałała moja wrodzona przekora: zwykle, gdy ktoś mówił mi „wybierz czarne”, ja wolałam „białe”.

Stało się, jak się stało. Już nigdy nie wróciły uczucia z pierwszej części chrampolsko-miłblińskiego wojażu. Nigdy nie wróciła Aleczka – prawdziwa kobieta (z drobnym, fizjologicznym felerem – faktycznie nadającym się do chirurgicznej korekty). Aleks „mężniał”, i nawet gdy zakładał dziewczęce fatałaszki, pozostawał facetem. Nowa Alka była tylko „chłopcem w sukience”, cieszącym się ze swego przebrania, ale coraz częściej tęskniącym za spodniami. Mówienie o sobie w rodzaju żeńskim nie było już naturalnym odruchem, stało się tylko konwencją towarzyską, dopełnieniem sztucznej roli.

Ewa wyraźnie dostrzegała zmianę i oczywiście nie była z niej zadowolona. Starała się jednak nie jątrzyć więcej sytuacji, możliwe, że poniewczasie pojmując swój błąd. Zaciskając zęby, udawała, że wszystko jest OK.

Ale nie było. Nawet nasze pieszczoty stały się jakieś sztuczne i wymuszone...
– Przeszkadza ci seks z chłopakiem? – nie wytrzymałam za którymś razem.
– Nie! Skądże! – zaprotestowała gwałtownie, ale do dziś nie wiem, na ile szczerze.

Fakt, że od tej chwili w łóżku zaczęło być znowu lepiej. Ewa angażowała się, jak kiedyś (a przynajmniej taką zaangażowaną nieźle udawała).

Wytrzymałam w roli młodej panienki aż do przyjazdu wujostwa. Pomimo wewnętrznego napięcia, pomimo poczucia, że sytuacja jest absurdalna, na ich powitanie dałam się Ewce wystroić jak laleczka.

Beżowa bluzeczka bez rękawów, ozdobiona na biuście koronkami. Spod cienkiego materiału wyraźnie przezierał stanik. Minispódniczka w szkocką kratkę. Gładko wygolone nogi (na rajstopy – niestety – zrobiło się zbyt ciepło). Białe sandałki na zgrabnym obcasiku. Znowu kolczyki. Biała kokarda i różowe, plastikowe wsuwki we włosach. Jasnoczerwone usta i zielonkawe powieki. Tusz na rzęsy, świeżo odmalowane pazurki u rąk i nóg. Bransoletki na przegubie, jakiś wisiorek na szyi.

Gdy Ewa skończyła mnie charakteryzować, popatrzyłam w lustro – i mimowolnie uśmiechnęłam się do słodko-ślicznego odbicia. Dziewczyna, do tej pory niepewna mojej reakcji na dość ryzykownie zaplanowany image, natychmiast wyłapała ten uśmiech i radośnie cmoknęła mnie w policzek. Miała straszną frajdę.

– No i co, fajnie jest?
– No, fajnie... – musiałam przyznać.

Jeszcze wczoraj odmówiłam malowania się i – naburmuszona – chciałam siedzieć cały dzień w domu. Dziś, nagle poruszona widokiem ładniutkiej panienki w lustrze, zapragnęłam zaszaleć... Ponieważ zbliżała się pora spaceru z Maksiem, złapałam za smycz.

– To idę – poinformowałam Ewę.
– Okej, to ja zostanę, gdyby przyjechali... – odpowiedziała z lekkim zaskoczeniem – Tylko, mała, uważaj na siebie!
– Spokojnie, hihi...

Dzień był piękny. Po niedawnych chłodach i deszczach pozostało wyłącznie wspomnienie. Tanecznym krokiem, uśmiechnięta i zadowolona z siebie, pomaszerowałam wzdłuż bloku. Potem wzdłuż następnego. Przeszłam przez jezdnię, minęłam wakacyjnie wymarłe gmaszysko szkoły, obejrzałam wystawy w pawilonie handlowym (no, bądźmy szczerzy – głównie to obejrzałam swoje odbicie w szybie). Potem skręciłam w stronę parku. Maks, też radosny, szalał po trawnikach, straszył wróble, obszczekiwał jakieś inne psy, węszył w krzakach, odpowiadał pod drzewami na zaległą korespondencję zapachową.

Świat znów był piękny. Czy spacerując tu w spodniach i w trampkach byłabym równie szczęśliwa? Musiałam sobie szczerze odpowiedzieć na to pytanie.

Odpowiedź brzmiała: nie. Na pewno nie. Co najmniej połowa mojego szczęścia brała się z postukiwania obcasami o beton parkowej alejki, z tego cudownego uczucia, związanego z ocieraniem o siebie nagich łydek i ud, z wyczuwalnego ucisku ramiączek biustonosza, z konieczności przytrzymania kusej spódniczki, filuternie szarpanej przez wiatr i mającej skłonność do odsłaniania białych majteczek... Uśmiechałam się do nielicznych spacerowiczów – i pilnie obserwowałam ich reakcje. Niektórzy mijali mnie obojętnie, inni odpowiadali uśmiechem – i chyba żadnemu nie przyszło nawet do głowy, że ta sympatyczna, wysoka i smukła panienka jest tak naprawdę facetem! Nie powiem, było to całkiem zabawne i ekscytujące.

Przypomniałam sobie swoje pierwsze wyjście w dziewczęcym przebraniu – na szkolny prima aprilis. To było zaledwie parę miesięcy temu, a ileż się w międzyczasie wydarzyło!

Zamyślona, szłam przed siebie, starając się tylko nie stracić z oczu buszującego po parku psa. Straciłam poczucie czasu... Z braku zegarka, jego rolę przejął nikotynowy głód. Psiakość. Nie wzięłam ze sobą ani papierosów, ani pieniędzy! Mogłam wracać do domu, ale jakoś mi się nie chciało – hmmm, idealnie byłoby, gdyby ktoś zechciał mnie poczęstować.

Na obrzeżach parku było asfaltowe boisko. Kilku nastoletnich chłopaków ganiało po nim za piłką. Znając już z doświadczenia skłonność Maksia do czynnego uprawiania futbolu, gwizdnęłam na niego i znienacka zapięłam mu smycz do obroży. Popatrzył na mnie smutnym wzrokiem.
– Nic z tego, piesku – szepnęłam – Nie pograsz z panami w piłkę...

Przystanęłam i dłuższą chwilę kibicowałam chłopakom. Oczywiście, zauważyli, że są obserwowani – i tempo gry oraz zaangażowanie graczy natychmiast wyraźnie wzrosło. Hihi... Gdyby nie Maks, niespokojnie szarpiący się na uwięzi, postałabym tam sobie jeszcze trochę. Aleczce pochlebiało, że faceci popisują się przed nią – a Aleksowi wcale to nie przeszkadzało.

Po drugiej stronie boiska, na ławce, półleżał siwawy mężczyzna w znoszonym, jasnoszarym garniturku. W dłoni dzierżył butelkę piwa, dwie puste stały u jego nóg. Twarz miał czerwoną – chyba nie tylko od słońca. Prawdopodobnie te piwka nie były jego pierwszymi napojami alkoholowymi tego dnia. I co najważniejsze – gość palił papierosa. Kawaleryjska krew zagrała mi w żyłach. Nie paliłam już chyba od dwóch godzin... No, to... lance do boju, szable w dłoń!

Zdecydowanym szarpnięciem smyczy ustawiłam Maksia przy swoim lewym kolanie i ruszyłam w poprzek boiska. Tłumiąc panikę – i jednocześnie podniecona swoją odwagą – szłam niespiesznym krokiem, skoncentrowana na stawianiu odpowiednio drobnych kroków i na miarowych, acz nienachalnych ruchach bioder. Starałam się przy tym nie patrzeć na chłopaków.

No, nie dostałam piłką i nie wpadł na mnie żaden z graczy – to już dobrze. Znaczy, zachowali się jak dżentelmeni i przerwali grę! Mogłam spojrzeć...

– Laleczka, nie zauważyłaś, że tu się gra!? Gdzie leziesz? – krzyknął jeden z nich, ale w głosie nie było wrogości.
– A niech lezie, wolę patrzeć na jej nogi, niż na twoją mordę! – zaśmiał się drugi, trzymając piłkę pod pachą.
– Nóżki super, ale cycuszki jeszcze lepsze!
– Mała, może zagrasz z nami... Ale nie w nogę...
– Z tobą to może zagrać moja młodsza siostra, dupku, w warcaby! A koleżankę to ja zapraszam do domu, mam fajną kolekcję kaset... – chłopcy prześcigali się w pomysłowości, ale ja obdarzyłam ich jedynie uśmiechem i po kilkunastu sekundach osiągnęłam przeciwległy kraniec boiska.

Sądząc po odgłosach za moimi plecami, rozczarowani brakiem zainteresowania, wrócili do kopania piłki. Odetchnęłam, niezwykle z siebie zadowolona. Ech, dziewczyny to mają dobrze. Gdybyż tak można na co dzień – i w dodatku bezpiecznie...
– No! Daj sobie spokój z takimi myślami! – skarciłam się sama półgłosem.

Facet na ławce z bliska wyglądał na nieźle pijanego. Nie wydawał się przy tym jakimś elementem przestępczym, raczej był porządnym i przyzwoitym człowiekiem pracy umysłowej, który z jakichś tajemniczych powodów chlał w parku w biały dzień. Bywa.

– Przepraszam pana bardzo... Nie mógłby mnie pan przypadkiem poczęstować jednym papierosem? – zapytałam grzecznie, wysilając się na możliwie cienki głosik.
– Pa-papieroskiem? Aż czemu nie? Mooogę... – facet patrzył zamglonymi ślepkami (pewnie widział mnie w trzech postaciach) i z lekka bełkotał – Wszystko dla dam. Bo daaamy to słońce naszego życia... I jak my damy, to damy też nam coś da-a-dzą, he, he...

Gaworząc do siebie, powoli obmacywał kolejne kieszenie. Wreszcie wyjął z którejś zmiętą paczkę Klubowych i wyciągnął ją w moim kierunku. Wzięłam papierosa i obdarzyłam swego dobroczyńcę uśmiechem.

– Czy mogłabym jeszcze prosić o ogień?
– O co? A, no tak, o o-oogień! Oj, dziecko, gdybyś ty wiedziała, jaki ja mam w sobie ogień!
Hej, jaki ja mam ogień!

Znowu powtórzył się rytuał grzebania po kieszeniach. Wreszcie facet znalazł zapalniczkę i zaczął niezdarnie pstrykać kółkiem. A mnie ssało w dołku. Trochę z emocji, bardziej z braku właściwej porcji trucizny w organizmie. Nie wytrzymałam, sięgnęłam ręką, wyjęłam mu zapalniczkę spomiędzy palców i – wprawnym gestem osłaniając ogień od wiatru – przypaliłam sobie papierosa. Ręka pijaka opadła bezwładnie, więc żeby wsadzić mu zapalniczkę na powrót w dłoń, musiałam się mocniej pochylić. Przeciągłe, radosne wycie z kilku młodych gardeł oraz oklaski za moimi plecami uświadomiły mi, że skłon był prawdopodobnie nieco zbyt głęboki. Uroki chodzenia w mini, hihi! Dobrze, ze miałam majteczki...

Ponownie zlekceważyłam dowody zainteresowania oraz aplauz ze strony młodych piłkarzy. Wolałam jednak nie ryzykować nadmiernej komitywy z nimi. Chciwie zaciągając się dymem, szybko pomaszerowałam w głąb parku. Ufff, więcej szczęścia, niż rozumu – pomyślałam o swojej akcji. Hihi... Jak ja lubiłam (i lubię) takie dawki adrenaliny!
Fajnie było być panienką...

– No, bo już myślałam, że cię źli ludzie zgwałcili – powitała mnie zaniepokojona Ewka.
– Byłabyś zazdrosna? – spytałam kokieteryjnie.
Przypuszczam, że gęba mi się po tym spacerze nieźle świeciła.
– Hej, coś ty taka radosna? Wraca stara, dobra Alka... – zauważyła moja dziewczyna.
– No! Chyba tak...

Wróci – nie wróci? To się wyjaśni, kiedy... nadejdzie... nasz ulubiony... C.D. J
Ostatnio zmieniony 28 sie 2024, 21:39 przez magda, łącznie zmieniany 1 raz.

Strzępy pamiętnika cz.16

17
Powrót wujostwa z Bułgarii opóźniał się. Zapowiadali się na popołudnie, tymczasem z wolna zapadał zmierzch – a ich nie było widać. Pogodziłyśmy się z faktem, że ucieknie nam ostatni tego dnia pociąg i że pewnie trzeba będzie spędzić w Miłblinie jeszcze jedną noc.

– Ale jak będziemy spać? – zaniepokoiłam się – Ten duży tapczan trzeba oddać ciotce i wujowi, no a maluchy zajmą swoje łóżka...
– Spokojnie, coś się wymyśli. Chyba dzieciaki upchną się razem w ostateczności, a my na drugie łóżko w ich pokoju – odparła Ewa.
– Jak to? Z dziećmi w pokoju...!?
– No! Hihi, będziesz wreszcie musiała założyć nocną koszulkę, skarbie... i nie tylko! – dziewczyna miała wyraźny ubaw, widząc moją przerażoną minę.

Na wieczorny spacer z psem poszła Ewa, a ja w tym czasie zrobiłam kolację. Zjadłyśmy, a potem z westchnieniem rozpakowałyśmy część rzeczy. Zrobiło się nieco chłodniej, więc założyłam rajstopy oraz sweterek.

Wreszcie zadźwięczał dzwonek. Przyjechali.
– Hej, dziewczyny, aleście wypiękniały przez te dwa tygodnie – śmiał się wujek Wiktor, tachając pakunki przez próg.
– Jak droga? – pytałyśmy kurtuazyjnie, chociaż plamy smaru na rękach wujka kazały domyślać się co najmniej drobnych kłopotów z samochodem.
– A, cholera, nawet nie pytajcie... Przeklęty grat! Dlatego jesteśmy spóźnieni!
– No, to w tej sytuacji chyba przenocujecie jeszcze u nas, nie? – dopytywała się cioteczka, obcałowawszy nas solidnie – Bo o tej porze jechać to bez sensu...
– Jest jeszcze pociąg o pierwszej w nocy – mruknęła Ewa – Tylko wujek by nas musiał podrzucić na dworzec....
– Nie żartujcie – zaprotestował Wiktor – Zamiast się jeszcze telepać po nocy, to wolę spokojnie napić się z wami wina i pogadać... A pojedziecie jutro.

Klamka zapadła. Wujek poszedł szorować się ze smarów, ciotka wstępnie rozpakowywała tobołki, Ewa zajęła się dzieciakami – a ja zrobiłam kolację dla zmęczonych podróżników.

Potem odbyło się układanie najmłodszych do snu, nastawianie prania... Była prawie północ, gdy krzątanina dobiegła końca – ale wujek nie odpuścił, otworzył wino (oryginalny Muscat Sophia... wtedy rarytas) i zasiedliśmy wokół ławy. My z ciotką (i z popielniczką) na kanapie, Ewa i Wiktor na fotelach.

– No to opowiadajcie teraz po kolei – zadysponowałam.
– Czekaj, czekaj, kochanie... – cioteczka położyła mi dłoń na udzie – Najpierw wy mi coś wyjaśnijcie, dzieci. Aleks, ty tak cały czas chodziłeś?
– Noo... No, tak – odpowiedziałam, lekko speszona – No bo przecież sąsiedzi by się skapowali, że coś tu nie gra, że raz są dwie dziewczyny, a raz chłopak z dziewczyną. Prawda? Więc uznałyśmy, że będzie lepiej, jak cały czas będę przebrana.

Zapadło krępujące milczenie. Ciotka poczęstowała mnie papierosem i sama zapaliła.
– Przecież wiem, moi drodzy, że ta przebieranka to nie tylko dlatego – powiedziała po dłuższej chwili – Lubisz to, Aleks, prawda?
– Ciociu! Przecież rozmawiałyśmy! – żachnęła się moja Ewka – Miałaś...
– Cicho, dziecko – włączył się milczący dotychczas wujek Wiktor – Dużo rozmawialiśmy o was, a teraz musimy porozmawiać z wami.

I znowu przestałam być Alką. Na kanapie w mieszkaniu wujostwa siedział Aleks, przebrany w kusą spódniczkę i wymalowany jak primadonna – i czuł się, delikatnie mówiąc, idiotycznie.

– Jesteście młodymi, ale w zasadzie dorosłymi ludźmi – ciągnął nasz gospodarz – i nie zamierzamy się wtrącać w to, jak się kochacie... A, przy okazji, nie zamierzam na ten temat rozmawiać z twoimi rodzicami, Ewa, nie obawiaj się. Wiem, że mój drogi, starszy braciszek nie jest zbyt liberalny i, hmmm... no, że nie jest zbyt nowoczesny... Ale chcemy wam uświadomić to i owo. Wam i tylko wam. Żebyście sobie to obydwoje przemyśleli. – O.K. Słuchamy – powiedziała Ewa, uśmiechając się do mnie blado.
Odpowiedziałam jej równie niepewnym uśmiechem. Potem zgasiłam papierosa i zajęłam się sączeniem wina. Trzeba przyznać, że było pyszne. Żałowałam, że nie mogę się nim delektować w innych okolicznościach.
– Więc dobrze. Po pierwsze, może będziecie zdziwieni, ale oboje znamy te klimaty. Mieliśmy kiedyś kolegę, wspólnego kolegę... – ciotka zawahała się chwilę – On też lubił takie przebieranki. No i jego dziewczyna kiedyś nakryła go w łóżku z innym wspólnym kolegą...
– Do jasnej cholery! – wypalił dotknięty do żywego Aleks – Czy to tak trudno zrozumieć, że facet w spódnicy nie musi być homoseksualistą!?
– Trudno... – szczerze westchnął Wiktor.
– Dobra. Pan ma wąsy... i Stalin też miał. Mam z tego wyciągać wniosek, że ma pan skłonność do organizowania masowych morderstw!? I do budowy kretyńskich systemów politycznych, a także do wprowadzania w życie księżycowej ekonomii!?
– Cicho, balkon jest otwarty! – wujek, przerażony, zerwał się z fotela – Chcesz, żeby mi sąsiedzi narobili koło pióra? Jestem człowiekiem na stanowisku, ty sobie możesz gadać takie rzeczy, jak chcesz źle skończyć... ale ja nie zamierzam mieć kłopotów. I tobie też bym radził się liczyć ze słowami...

Nagle rozluźniony, Aleks parsknął śmiechem. Chyba zrozumiał, że spośród obecnych w tym pokoju mężczyzn to nie on – mimo przebrania – jest najbardziej żałosny.

– I nie sprowadzaj mi tu sprawy do absurdu – wujek Wiktor, zamknąwszy na wszelki wypadek drzwi balkonowe, poczuł się spokojniejszy – Pomiędzy moimi i Stalina wąsami jednak jest inna relacja, niż pomiędzy spódniczką twoją i tamtego pedałka...
– Nie sądzę – Ewa odzyskała głos – Słuchajcie, było bardzo miło być waszymi gośćmi, mam nadzieję, że byliśmy przydatni przy pilnowaniu domu i psa, ale chyba jednak pora nam się zbierać. Wujku kochany, nie musisz nas odwozić...
– Nie, Ewa, nie wygłupiaj się – teraz włączyła się ciotka – Mówiłam, że nie wtrącamy się w wasze sprawy łóżkowe, źle zaczęliśmy tę rozmowę, przepraszamy. Ja akurat wierzę, że Aleks nie ma skłonności do chłopów... a nawet jeśli, to twój, Ewcia, kłopot. Ale tu nie o homoseksualizm chodzi, no, przynajmniej nie tylko. Jest inna sprawa. Załóżmy, że oboje traktujecie ten związek poważnie...
– Traktujemy – odpowiedź padła jednocześnie z dwojga ust, wzbudzając u wszystkich mimowolne uśmiechy.
– Dobrze. Więc rozumiem, że żyjecie normalnie, Aleks nie biega cały czas w kiecce tak, jak teraz...
– No jasne, że nie. To są wakacje i były sprzyjające warunki, ale przecież szkoła, studia, praca, to co innego...
– Zgadza się. No i kiedyś bierzecie ślub. Prawda?

Popatrzyłam na Ewę, a ona na mnie. Ten wątek nie był omówiony.
– Może. Teoretycznie wykluczyć się nie da – powiedziałam ostrożnie, zapalając kolejnego papierosa.

Ciotka obserwowała mnie przez chwilę.
– Wiesz, że palisz jak kobieta? – spytała.
– Wiem. Staram się – odpowiedziałam z szelmowskim uśmieszkiem, sama się sobie dziwiąc... bo ta absurdalna rozmowa zaczynała mnie bawić – I nie tylko to robię jak kobieta...
– Aleksander! – moja Ewka po raz pierwszy od niepamiętnych czasów użyła pełnej, męskiej formy tego imienia – Może nie przeginaj, co?
– Nie przeginam... – przez chwilę miałam ochotę podroczyć się z nią i z naszymi gospodarzami, sprawdzając ich odporność na pewne perwersje, ale rozsądek zwyciężył – No już dobrze, już grzeczna panienka jestem...
– Wracając do tematu. Więc bierzecie ślub. Macie dzieci... – gdy ciotka mówiła te słowa, ja z niepokojem patrzyłam na Ewę. Ale moja dziewczyna była tym razem wzorowo opanowana. – Tak, ciociu. No i co? – chyba nieco pobladła, ale nawet się uśmiechała. Byłam pod wrażeniem.
– Macie dzieci... I co, tatuś paraduje przy nich po domu w sukience?
– O tym nie myśleliśmy – powiedziałam szczerze – Ale spokojnie, to naprawdę nie jest problem na dziś...
– Ciotka, wiesz co? Powiem wam szczerze – Ewa łyknęła wina, wstała, przesiadła się na kanapę i przytuliła do mnie – Po pierwsze, to słusznie zauważyliście na początku, że jesteśmy dorośli. Po drugie, z wdzięcznością przyjmujemy rady ludzi starszych i doświadczonych. A po trzecie i najważniejsze, to mam wspaniałego chłopaka, który dzięki temu... hmmm, nietypowemu... hobby... który dzięki temu rozumie kobiety jak mało który facet. I który z kim, jak z kim, ale z facetem to mnie na pewno nie zdradzi, jestem dziwnie o to spokojna... A jak mnie zdradzi z dziewczyną? To pożałuje. Ale wiecie co? Wolę takiego, niż tępego osiłka, który śmierdzi piwem, interesuje się wyłącznie sportem i samochodami oraz wygląda jak małpolud. Gdyby więcej facetów znajdowało przyjemność we wczuwaniu się w kobiecą rolę, może na tym świecie byłoby dużo lepiej!

Po tym przemówieniu znów zapadła cisza. Objęłam Ewę ramieniem i mocniej przytuliłam. Byłam z niej dumna. I nagle zrobiłam się dumna także ze swoich rajstop, z krótkiej spódniczki, makijażu i kokardy we włosach. A co – pomyślałam – Ewa ma rację. Niech się wstydzi reszta facetów, a nie ja!

Wujek w milczeniu uzupełniał kieliszki. Ciotka paliła, patrząc gdzieś w kat pokoju. Potem bez słowa wstała i poszła do kuchni. Uznałam, że pora rozładować atmosferę.

– Dobra... Przepraszam pana ze tego Stalina...
– Mhhmm. A ja za tego pedała.
– Nie ma sprawy.

Pomilczeliśmy jeszcze trochę. Ciotka wniosła na tacy filiżanki z herbatą, rozstawiła je na ławie i wróciła do kuchni.

– Jedno pytanie – przerwałam ciszę – Na początku zareagowaliście zupełnie normalnie. A teraz wzięło was na takie teksty... Przecież nie tylko z troski o nasze przyszłe dzieci?
– Hmmm, no bo gadaliśmy na ten temat dużo. I ja na początku nie wiedziałem, że ty tak bardziej serio, te przebieranki. Dopiero w Złotych Piaskach mi żona powiedziała, że to nie tylko na cześć oszukiwania babci...
– Taaa... No bo nie tylko, fakt. Wie pan, to trudno tłumaczyć. Sam nie do końca rozumiem to, co się ze mną dzieje... No, ale skoro oboje nas to kręci, to przecież nic złego, nie?
– Daj spokój z tym panem. Wiktor jestem – niespodziewanie wtrącił gospodarz – Dawaj, chłopcze, wypijemy bruderszaft... Ale całować się z tobą nie zamierzam!
– I słusznie – zarechotałam w imieniu Aleksa.
– Ale nie winem – wujek powstrzymał mnie, widząc, że sięgam po butelkę z zamiarem uzupełnienia zawartości kieliszków – napijesz się ze mną czystej, jak normalny chłop!

Test na męskość? No, to proszę bardzo. Aleks napił się z Wiktorem wódki – jak chłop z chłopem. Bez zakąszania. Gospodarz od razu nalał następną kolejkę. Solidną. Z meniskiem wypukłym.

Ewa, widząc, że nabieramy tempa, westchnęła i udała się za ciotką do kuchni.
– Wiesz, ten pedzio, o którym mówiliśmy, to był jej poprzedni facet. Stąd ta cała afera – wyznał Wiktor, gdy Ewa zamknęła za sobą drzwi – Mieli już dane na zapowiedzi, gdy go nakryła. Teraz pewnie kobita ryczy w samotności. Zawsze tak jest, gdy go sobie przypomni. Psiakrew! Dobrze, niech ją twoja Ewka popociesza... Hej, chluśniem.

Wychylił kieliszek. Ja też.
– Takie buty – mruknęłam – No, to polej jeszcze... Wuju.

Roześmiał się. Z kolejnymi kieliszkami przyszło dalsze rozluźnienie atmosfery. Wiktor stwierdził, że dawno mu się tak dobrze nie waliło czyściochy z młodą, śliczną dziewuchą – a mnie zupełnie przestała krępować kusa spódniczka.

Nasze dziewczyny wróciły z kuchni akurat, gdy w półlitrówce odsłoniło się dno. Prawdopodobnie ciotka miała nieźle rozmazany makijaż, ale ja już nie zwracałam uwagi na takie szczegóły. Wkładałam sporo wysiłku w to, by siedzieć w miarę prosto i żeby nie puścić tzw. pawia. W gronie rówieśników Aleks cieszył się opinią mocnej głowy, ale tempo narzucone przez Wiktora było dla niego ciut za duże.

Niemniej, zdaje się, że mój męski odpowiednik zdał przed wujem „egzamin z męskości”. Celująco. Jako Aleczka mogłam się tylko z tego cieszyć, no i być z niego dumna.

Obie Ewy tylko westchnęły na nasz widok i zaczęły dezorganizować ową sympatyczną imprezę. Jakoś – choć nie pamiętam szczegółów – wkrótce znalazłam się w łóżku w dziecinnym pokoju. Dopiero rano stwierdziłam, że mam na sobie majtki i biustonosz oraz długą, nocną koszulę. Ewa już wstała... Podążyłam do łazienki, gdzie ze zdumieniem stwierdziłam, że jakaś dobra dusza przed ułożeniem mnie spać zmyła mi makijaż. No, no, kobiety bywają kochane... Wzruszyłam się tym szczerze.

Doprowadziłam się do porządku, narzuciłam szlafrok na gołe ciało i poszłam do kuchni. Ewy rajcowały przy stole. Dostałam kawę i zapaliłam papierosa.
– Hihi, no i spiłeś mi męża, Aleks – powiedziała cioteczka – Nieźle, jak na kobietę, muszę przyznać. Witek jeszcze śpi i zdaje się, że pośpi długo. Dawno nie był taki bezwładny!
– Przepraszam – uśmiechnęłam się – Cóż, picie wódki po całodziennej jeździe samochodem, w taki upał, to jednak nie jest najlepszy pomysł... Ale to on zaproponował...

Rozmowa toczyła się na tematy neutralne. Ciotka opowiadała przeżycia z urlopu. Przysłuchiwałam się w milczeniu, podświadomie czekając, kiedy znów wyskoczy z czymś na temat moich przebieranek. Nie wyskoczyła.

Potem Ewy zrobiły śniadanie dla dzieci, a ja poszłam ubrać się na drogę. Dzień zapowiadał się upalnie, więc wybrałam luźną, cienką, zieloną sukienkę do kolan i beżowe sandałki na prawie płaskiej podeszwie. Zero makijażu, za to małe, srebrne kolczyki w uszy i wisiorek na szyję. Żeby zapewnić sobie wentylację karku, włosy ściągnęłam gumkami w dwa mysie ogonki. Ewka wbiła się w białe, płócienne spodnie i założyła jaskrawoczerwony bezrękawnik.

Przed południem skacowany i ledwo dobudzony Wiktor zawiózł nas na dworzec.
Na pożegnanie wycałował serdecznie Ewę, następnie zawahał się, uśmiechnął się lekko i podał mi rękę.

– No, to cześć... Alu.
Odpowiedziałam szerokim uśmiechem i uścisnęłam jego łapę najmocniej, jak potrafiłam.
– Trzymajcie się, dzieciaki. I powodzenia.

Do domu jakoś się nam nie spieszyło. Jechałyśmy więc zakosami – czyli przez stolicę. Pierwsza część podróży minęła bez problemu, pociąg był prawie pusty, miałyśmy dla siebie nie tylko przedział, ale i pół wagonu. Ewa streściła mi nocne rozmowy z ciotką, potwierdzając to, czego ja dowiedziałam się przy wódce od Wiktora. Potem zdrzemnęłyśmy się na zmianę (kac jednak miał swoje prawa)... i już wjeżdżałyśmy do Warszawy.

Plecaki powędrowały do przechowalni – a my ruszyłyśmy zwiedzać miasto. Miałyśmy w tym zakresie dosyć ambitne plany, ale popołudniowy upał szybko je pokrzyżował. Spacer w stojącym, rozgrzanym, dusznym powietrzu był wyjątkowo uciążliwy.

– Wiesz, pierwszy raz w życiu żałuję, że mam na tyłku spodnie – mruknęła Ewa – Mogłam jednak założyć kieckę, tak jak ty... Jednak nieco przewiewniej tu i ówdzie...
– Dodatkowe uroki bycia transwestytą – szepnęłam – Swoją drogą, taka sukienka to przy tej pogodzie świetna rzecz, może kiedyś będzie normalnym, męskim strojem?
– Hihi, chciałaby dusza do raju...
– A jak! Nie tylko latem – uśmiechnęłam się do swojego marzenia.

Zamiast warszawskich ulic i parków zwiedziłyśmy jakąś księgarnię opodal dworca, potem Ewa w barze mlecznym wsunęła podwójną porcję pierogów – i wylądowałyśmy w knajpie nad kawą i lodami. Był już niemal wieczór, ale duchota nie ustępowała. Rozległ się pierwszy grzmot, potem drugi... i wreszcie, zgodnie z przewidywaniami, rozpoczęła się gwałtowna burza. Lunęło. Grzmiało i błyskało na zmianę. Kawiarnia zapełniła się przemoczonymi ludźmi, zaskoczonymi na ulicy przez żywioł.

A my siedziałyśmy sobie w kącie i rozmawiałyśmy półgłosem – o nas. Było o czym... W tej warszawskiej knajpie, przy akompaniamencie huczącej burzy, wyjaśniałyśmy sobie ostatnie wątpliwości co do naszych wzajemnych stosunków i ich szczególnie perwersyjnych aspektów.

Mogłyśmy tam siedzieć chyba bez końca – było spokojnie, zacisznie i jakoś tak... bezpiecznie. Nikt na nas nie zwracał uwagi. Burza przeszła równie nagle, jak się pojawiła – przez okno wpadały krwiste promienie zachodzącego słońca i nadawały wnętrzu kawiarni zupełnie nierealne barwy.

Prawie tak nierealne, jak nasz związek – pomyślałam. Powiedziałam to Ewie. Zaśmiała się.
– Mmm, Alka, ja też czasem tak o tym myślę... Że obudzę się – i ciebie nie będzie. Albo, że okażesz się takim facetem, o jakim mówiłam wczoraj... Średnio tępym, bardzo męskim i woniejącym piwem! Boję się tego przebudzenia.
– To nie sen, Ewa. Mam nadzieję...
– Za piękne, żeby było prawdziwe – westchnęła.

Wzięłam ją za rękę, potem przechyliłam się nad narożnikiem blatu i delikatnie pocałowałam dziewczynę w usta. Spłoszona, odsunęłam się zaraz i niespokojnie popatrzyłam dookoła – ale nikt z obecnych nie zwrócił uwagi na ten niespodziewany gest czułości. Może zresztą nawet i zwrócił – ale dziewczynom to uchodziło? Co innego, gdyby dwóch facetów całowało się publicznie... No, tak.

Ech, ten brak równouprawnienia mężczyzn...

Dwóch całujących się facetów? Zawsze byłam przeciw. Ale czy nasz nieprzewidywalny Ciąg Dalszy też był? Się okaże.
Ostatnio zmieniony 28 sie 2024, 21:40 przez magda, łącznie zmieniany 1 raz.

Strzępy pamiętnika cz.17

18
Omal nie spóźniłyśmy się na pociąg. Zasiedziałyśmy się w tej kawiarni, w przechowalni była upiorna kolejka, więc wskakiwałyśmy już w biegu, ścigane wrzaskiem jakiegoś kolejarza z peronu. Ewa jako pierwsza, ja za nią. Przypominam, że miałam na sobie sukienkę – chwała Bogu, że nie wąską! Widok musiał być i tak niezły...

Zachwiałam się na stopniu, plecak ciągnął mnie w tył, pociąg już nabierał tempa. No, pięknie – przemknęło mi przez głowę. Umrzeć w tak młodym wieku – to jeszcze pryszcz, chwila strachu, pewnie ułamek sekundy bólu, gdy wreszcie spadnę pod koła... no i zbawcza ciemność i święty spokój na wieki. Ale umrzeć w sukience? Jednak trochę głupio i wstyd. Czyjeś mocne ramiona wciągały mnie do środka. Ufff. Już za moimi plecami trzasnęły zamykane drzwi.

– Dziękuję – powiedziałam... i po chwili patrzyłam na zastygłe w niemym zdziwieniu, otaczające mnie twarze.
– Facet? – wciągający mnie do wagonu mężczyzna puścił moją rękę i cofnął się na tyle, na ile pozwalał tłok na korytarzu – Te, ty jesteś facetem!?

Psiakrew, znów ten mój głos... Chwila nieuwagi. Nie ma co, podróż zaczęła się ciekawie. Zsunęłam z ramion plecak, Ewa robiła to samo. Popatrzyłam na mężczyznę, który stał o krok przede mną. Miał burą kurtkę, ogorzałą twarz i wielkie, spracowane dłonie. Poczciwy człowiek pracy.

– No, pytam się ciebie, kurwa mać... Facet!?
– Nieee... – spróbowałam nieco wyższego tonu, niż poprzednio – Jestem dziewczyną, o co panu chodzi?
– Z takim głosem...? Takiej baby to żem jeszcze nie spotkał... – zawahał się.

Dobra nasza. Idziemy w zaparte.

– A, o głos panu chodzi – teraz mówiłam znów nieco wyżej, ale jednak wciąż raczej po męsku – Wie pan, choroba...
– Choroba?
– No, tak, mam chorobę strun głosowych... Ancefekalias subotripikas. Przez telefon to mnie wszyscy ostatnio biorą za chłopaka, ale żeby tak na żywo... To pierwszy raz. Wyglądam panu na faceta? – szłam na całość.

Mężczyzna patrzył nieufnie. A więc chyba jednak nie wyglądałam! Zauważyłam, że Ewa z trudem tłumiła chichot. Wesołek się znalazł – pomyślałam, zdając sobie sprawę, że moja ukochana zapewne nie docenia powagi sytuacji.

– Stasiek, to miły człowiek jest, w kochany cię robi z tą chorobą – wtrącił się drugi pasażer, niższy od swojego kolegi, ale za to bardziej barczysty i chyba jednak ciut bystrzejszy – Mówię ci. Pedała żeś wciągnął do wagonu, teraz powinien ci jeszcze dać buzi z wdzięczności, hehe. Ja tam to bym ręce umył po dotykaniu się do czegoś takiego, tfffu!
– No, to się da łatwo sprawdzić, czyś ty chłopak, czy dziewczyna – mruknął Stasiek, znaczącym ruchem podciągając rękawy kurtki.

Rozejrzałam się wokół. Pozostali pasażerowie zerkali na nas ciekawie, ale jakoś nikt chyba nie kwapił się, by stanąć w mojej obronie. Nie było dobrze. Zaraz podwiną mi kieckę i zdejmą majtki, ku uciesze gawiedzi... W desperackim pośpiechu obmyślałam taktykę walki. Każdy z tych dwóch facetów bez wątpienia był ode mnie znacznie silniejszy. Jedyną szansę stanowiło wykorzystanie atutu zaskoczenia. A więc uderzenie prewencyjne? Tak jest. Reszta zależy od zwinności i szybkości. W te klocki Aleks zawsze był niezły, bądź co bądź, przy swoim niezbyt imponującym wzroście nie bez powodu zasłużył sobie na stałe miejsce w bramce szkolnej reprezentacji piłkarskiej...

Kopniak w podbrzusze, sandałki kiepsko się nadają do kopania, ale trudno – drugiego muszę natychmiast trafić dłonią w krtań, zyskam na czasie... Tylko co dalej? Co zrobi Ewa? Jak zareagują pasażerowie na nagłą bójkę?

Na dalsze planowanie nie było czasu. Mężczyzna zwany Staśkiem skończył podwijać rękawy i ruszył naprzód, kompan postępował za nim. Odsunęłam prawą nogę w tył, przygotowując się do zadania pierwszego ciosu.

– Bez żartów, panowie – zaoponował nagle wysoki, szpakowaty facet w jasnej koszuli safari i w płóciennych spodniach, stojący przy przeciwległych drzwiach do wagonu – Ancefekalias subotripikas to poważna choroba i daje takie właśnie objawy. Wiem, co mówię, bo jestem lekarzem. Co prawda nie laryngologiem, ale zetknąłem się z tym. Myślę, że powinniście przeprosić panią za podejrzenia. A rąk faktycznie nie zaszkodzi umyć, bo to co prawda oficjalnie nie jest zakaźne, ale tak naprawdę, to do końca nie wiadomo...
– Bez jaj... I nam się też głosy zrobią inne? – ponurzy faceci zrobili się jeszcze bardziej ponurzy – Panie doktorze, a to bardzo zaraźliwe?
– Nie, nie, spokojnie, mówiłem przecież, że być może wcale... Ale czy na pewno? A diabli wiedzą, to słabo zbadana dolegliwość. Był przypadek, że człowiekowi choremu na Ancefekalias głos się nie zmieniał, ale za to, hmmm, no wiecie, jakby to powiedzieć...
– Co!? – niepokój facetów wzrósł do tego stopnia, że przestali się mną interesować. Przynajmniej chwilowo. Moja prawa noga jednak wciąż pozostawała w pełnej gotowości bojowej.
– No, nie będę panów tu zanudzać fachowymi szczegółami. Ale efekt był taki, że trzeba było mu uciąć, póki nie było zagrożenia dla życia...
– Co uciąć!?
– O rany, pomyślcie, ludzie. Jeśli to świństwo kobietom obniża głos, to chyba jasne, jak działa. Hormony i te rzeczy, rozumiecie... Więc u mężczyzn czasem najpierw następuje monstrualny przerost pewnych narządów, a potem trzeba ciąć...

Stasiek i jego kolega patrzyli to na lekarza, to na mnie. Miny mieli mocno niepewne.

– Ty, chodź, poszukamy, może są gdzieś dalej miejsca siedzące – mruknął wreszcie jeden z nich.

Odwrócili się, a potem niemrawo zaczęli przeciskać się w głąb korytarza. Popatrzyłam na mężczyznę, który swoją interwencją uratował mnie przed niespodziewaną i przymusową kontrolą płci – albo przed straceńczą walką z dwoma osiłkami. Zbawca uśmiechnął się szeroko i mrugnął okiem.

– Dziękuję, panie doktorze... – powiedziałam cicho.
– Nie ma za co. Wszystko dla ślicznych kobiet. Zwłaszcza dla tych, dotkniętych tak poważnymi chorobami – mówił to śmiertelnie poważnym tonem – Widzę, że panie na wakacjach... Hmmm, czy lekarz prowadzący zezwolił pani na wyjazd w tym stadium choroby? To bardzo niebezpieczne, tak jeździć, w tym stanie!

Przez moment sama uwierzyłam, że istnieje choroba o nazwie Ancefekalias subotripikas. Inni podróżni chyba też! Na podeście między drzwiami i WC zrobiło się jakby luźniej. Ale dopiero po chwili dotarło do mnie, o czym ten facet mówi.

No, tak. Celna aluzja. „W tym stanie” niebezpiecznie było jeździć, nie ma co!

– Lubię ryzyko, powiedzmy – odparłam ostrożnie – Poza tym, wie pan, panie... doktorze, że przy tej chorobie człowiek nie zawsze może usiedzieć w czterech ścianach. Ruch na świeżym powietrzu bywa potrzebny... dla zdrowia.
– Aaa, rozumiem – mężczyzna przyglądał mi się dłuższą chwilę, potem przeniósł zamyślone spojrzenie na Ewę – Ryzykantka. Brawo, brawo... Ruch na świeżym powietrzu. No, tak. Zdecydowanie, tak.

Koła stukały miarowo, na dworze zrobiło się już całkiem ciemno. Stacja. Ktoś wysiadł, ktoś się przesunął... Udało się nam położyć plecaki na podłodze i przysiąść na nich. Ewa oparła głowę na złożonych ramionach i wkrótce przysnęła. A ja upiornie tęskniłam za papierosem.

– Panie doktorze, nie będzie panu przeszkadzało, jeśli zapalę? – oprócz nas na podeście nie było już nikogo, więc bez skrępowania mówiłam normalnym głosem Aleksa.
– Nie, nie, ja też palę... Tylko nie chciałem okapcać tak pięknych dziewcząt – z uśmiechem wyjął paczkę Gauloise’ów i poczęstował mnie.

Wow! To była okazja, której ciężko było się oprzeć. Wzięłam papierosa i przyjęłam podany ogień. Mocny, aromatyczny dym przyjemnie łaskotał gardło. W tamtych czasach człowiek rzadko miał okazję zapalić normalnego, przyzwoitego papierosa.

– Wiesz, że nie jestem lekarzem?
– Domyślam się...
– Tak naprawdę, to jestem dziennikarzem. Pracuję w Fakowicach, w ośrodku telewizyjnym – śmiał się, wyraźnie zadowolony z siebie – Wracam z Warszawy ze strasznie nudnej odprawy, a tu bęc. Taka atrakcja... Dobre to było, z tą chorobą. Co za młotki, swoją drogą!

No tak, rzeczywiście, ta twarz od razu wydała mi się znajoma.

– Poznaję pana – uśmiechnęłam się – Pan Waldemar Słotwiński, tak?
– Do usług. A ty jesteś...?
– Aleksander Mayer, albo Alka Mayerówna, jak pan woli – gdy to mówiłam, on wyciągnął rękę. Zamierzałam ją po męsku uścisnąć, ale Słotwiński niespodziewanie mocno złapał moją dłoń, podniósł do ust i szarmancko ucałował. Nieco mnie to speszyło.
– Jest w ogóle coś takiego, jak to... Ance... Jak to szło? – spytał.
– Nie wiem, to była improwizacja – roześmiałam się – Nieważne. Ale jeszcze raz dziękuję... i gratuluję refleksu. Gdyby nie pan, byłoby ze mną kiepsko.
– Co byś zrobił? Dałbyś się rozebrać?
– Nie bez walki.
– Dzielna dziewczyna z ciebie, chłopcze.
– Ach, rumienię się od takich komplementów... – zażartowałam.

Mężczyzna nie odpowiadał. W zadumie patrzył, jak wydmuchiwany przez niego dym z wolna pełznie po szybie.

Znów zagrzmiało i po chwili jechaliśmy wśród hektolitrów wody, lejącej się z nieba. Wilgotne, zimne powietrze wdzierało się do środka wagonu przez nieszczelne drzwi. Poczułam chłód na gołych nogach. Gdy kończyłam palić, miałam już gęsią skórkę... Nie było na co czekać. Cieplej nie będzie, pomyślałam. Wyrzuciłam peta do kibelka, otworzyłam plecak, wydobyłam z niego dwa ciepłe swetry i parę rajstop. Jednym swetrem okryłam drzemiącą Ewę, drugi założyłam na siebie. Potem przycupnęłam na plecaku, zdjęłam sandałki i zaczęłam naciągać rajstopy na nogi. Zauważyłam, że stojący mężczyzna przygląda mi się z uśmiechem.

– Zalotna panienka z ciebie, mała, wiesz?
– Raczej zmarznięta – mruknęłam, szybkim ruchem podciągając rajtki pod sukienką.
– To siostra, czy koleżanka? – wskazał gestem na Ewę.
– Koleżanka... – odpowiedziałam odruchowo – No, więcej, niż koleżanka.
– Taaak...? To znaczy, że wy...
– My. No, jesteśmy parą... A pan myślał, że co?
– Nie, nie, nic... – bąknął.
– O, Jezu. Rozumiem. Pomyślał pan, że jestem homo, tak?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Sądziłem, że to oczywiste. Chłopak w sukience, z kolczykami w uszach, z pomalowanymi paznokciami u nóg, z długimi włosami... – patrzył na mnie dziwnym wzrokiem.
– To nie takie oczywiste.
– Szkoda... Ładny jesteś. To znaczy, ładna – uśmiechnął się niepewnie.
– Ale nie z tej bajki. Przykro mi.

Mój współtowarzysz podróży westchnął i ponownie sięgnął po papierosy. Tym razem odmówiłam poczęstunku i zapaliłam swojego.

– Jesteś z Fakowic?
– Tak, proszę pana.
– Mów mi Waldek. Chcesz mój numer telefonu? Tak na wszelki wypadek.
– Nie. Nie będzie wszelkich wypadków, sorry.
– W porządku, jak chcesz – patrzył na mnie z wyraźnym żalem – Ale, wiesz co? Coś mi się chyba jednak należy, za uratowanie twojej dziewczęcej cnoty...
– Podziękowałam przecież – żachnęłam się.
– Spokojnie... Nic złego nie mam na myśli. Mały, niewinny buziak – żebym miał co wspominać w długie, samotne wieczory. W policzek. Tylko tyle. Dla biednego, starszego pana. Co?
– Nie. Przepraszam, ale nie.
– Proszę...

Nie wiem, co mnie podkusiło. Zadziałało zmęczenie? A może żal mi się zrobiło tego faceta, skądinąd grzecznego i sympatycznego? W końcu faktycznie byłam mu coś winna...

Rozejrzałam się. Ewa spała, pasażerowie z korytarza nie mogli nas widzieć. Oparłam się o ścianę dłonią z papierosem, by nie stracić równowagi. Zrobiłam krok do przodu i – lekko unosząc się na palcach – chciałam cmoknąć pana Waldka w policzek. Jak na złość, w tym samym momencie pociąg gwałtownie przyhamował i oboje polecieliśmy do przodu... Z pocałunku nic nie wyszło.

– Pudło! – zaśmiał się mężczyzna – Poproszę uprzejmie o replay, bo to się nie liczy.
– Dobra, dobra... – powiedziałam – Się robi. Z wyrazami wdzięczności. Niech będzie, moja strata.

Znów przysunęłam się do niego, wyciągnęłam szyję i złożyłam mu na policzku mocny, solenny pocałunek. A on objął mnie w talii...

– Aleks!!!

Odskoczyłam. Ewa, zapewne gwałtownie przebudzona niedawnym szarpnięciem pociągu, siedziała na swoim plecaku i patrzyła na mnie szeroko otwartymi, przerażonymi oczami.

– Aleks... Co tu się dzieje!?

Po raz pierwszy w życiu zabrakło mi języka w gębie. No bo co miałam powiedzieć? „Ewuś, to nie to, co myślisz?” Bez sensu.

– To nie to, co pani myśli... – powiedział Słotwiński.
– A skąd pan wie, co ja myślę!?
– Hmmm, mogę się domyślać. Że pani chłopak całuje się z obcym facetem, podczas gdy pani sobie słodko i spokojnie drzemie. Prawda?

Ewa milczała.

– Młoda damo... Chyba nie uważa pani tej uroczej osóbki o, hmmmm, niejednoznacznej płci za, hmmmm, kretyna?
– Moment... – spróbowałam się wtrącić.

Mężczyzna gestem kazał mi milczeć.

– ... bo przecież trzeba skończonego kretyna, albo ślepca, żeby zdradzać panią ze mną. Nie ta liga. Nie ta uroda. Cóż... Przyzna mi pani rację? – skubaniec uśmiechał się czarująco.
– To w takim razie, co ja tu widziałam? – spytała Ewa.
– Nic specjalnego. Alek... A może raczej Ala... dziękowała mi za pomoc. To ja nalegałem na taką formę. Przykro mi. Nie powinienem.
– Ewka, tak było. Słowo. Przecież wiesz, że ja nie... – szepnęłam.
– Tak myślałam. Ale teraz nie wiem, co mam myśleć.
– Dziewczyno, nie ukrywam, że mam na twojego ślicznego chłopca straszną ochotę... Ale dajże mu spokój, ten całus w policzek to wszystko, co zdołałem od niego uzyskać. Niestety. Jest twój, szczęściaro – pan Waldek albo był świetnym aktorem, albo się autentycznie wzruszył. Siorbnął żałośnie nosem i zaczął miętosić w palcach papierosa.

Pociąg wjeżdżał na kolejną stację. Wsiedli jacyś ludzie. Znów zrobiło się tłoczno, na swobodną rozmowę nie było już szans.

Może to i dobrze? Oboje z Ewą musieliśmy ochłonąć po tym zaskakującym epizodzie. A narastające, potworne zmęczenie nie sprzyjało wyważonym reakcjom. Chciałam w tym momencie znaleźć się już w domu. We własnym łóżku. Być Aleksem – i mieć za sobą ten szalony wyskok.

Koła stukały, za oknami przesuwały się światełka mijanych miejscowości. A pociąg jechał w noc... Fakowice zbliżały się nieuchronnie.

A wraz z nimi – oczywiście zbliża się Ciąg Dalszy. Sama jestem ciekawa, co ja też jeszcze wymyślę...
Ostatnio zmieniony 28 sie 2024, 21:40 przez magda, łącznie zmieniany 1 raz.

Strzępy pamiętnika cz.18

19
Sprawa mojego pocałunku z sympatycznym gejem w pociągu jakoś przyschła. Przynajmniej – na to wyglądało. Ewa w końcu dała wiarę, że był to jedynie grzecznościowy cmok w ramach podziękowania... Nie miałyśmy zresztą czasu, by to roztrząsać. Leciałyśmy wtedy z dworca do niej do domu, by zdążyć mnie przebrać i przepakować ciuchy, zanim mama Ewki wróci z dyżuru w szpitalu. Ach, zmywanie lakieru z paznokci! Omal nie zapomniałyśmy... Potem – już jako Aleks – poszłam do domu i przespałam prawie całą dobę.

Jeszcze szybka randka następnego dnia – i niestety, musiałyśmy się zaraz żegnać, bo Ewa jechała na zgrupowanie swojej drużyny siatkarskiej. Gdy wróciła, trwał już rok szkolny, więc miałyśmy dla siebie mało czasu. Przyszła jesień i jesienne chandry, Aleks usiłował być w miarę dobrym uczniem, Ewa pisała pracę magisterską.

Ja – czyli Alka – zostałam zahibernowana w głębi szafy. I nawet nie było mi z tym źle. Chyba po wakacyjnych ekscesach nastąpił przesyt kobiecości.

Aleks wrócił do normalnego życia osiemnastoletniego chłopaka: kochał się ze swoją dziewczyną dorywczo i już bez makijażu, obficie popijał alkohol z kumplami (ech, ta pamiętna impreza, inaugurująca jego oficjalną i formalną dorosłość!), pasjonował się piłką kopaną...

Gdy Ewa zaproponowała, by razem poszli na narodowy stadion na piłkarski mecz Polska-Belgia (decydujący o awansie do meksykańskich Mistrzostw Świata), przystał na to z radością. Ale gdy bąknęła, że w sumie to mogłyby zasiąść na trybunach dwie panienki... popatrzył na swoją ukochaną jak na wariatkę. I poszedł w spodniach.

Temat przebieranek przestał istnieć. Dopiero gdy spadł pierwszy śnieg, coś pisnęło w chłopięcej duszy Aleksa. Pisnęło damskim dyszkancikiem Aleczki... Nasz podmiot liryczny siedział na lekcji matematyki, nawet nie próbował zrozumieć, co mówi nauczyciel – i melancholijnie gapił się na zgrabne nogi Moniki, jednej z najbardziej atrakcyjnych dziewczyn w klasie.

Niezbyt wysoka, ale diabelnie zgrabna – nawet zimą nosiła krótkie kiecki. Tego dnia miała sztruksową spódniczkę nad kolano... Obciągnięte czarnymi rajstopami uda, kolana i łydki z czymś się Aleksowi kojarzyły. Z czymś diabelnie fajnym i przyjemnym... Kurczę, czemu ja nie mogę tu siedzieć w takiej fajnej spódnicy i w rajstopach – myślał. W końcu, jego nogi też były całkiem-całkiem... To było niesprawiedliwe: trzy czwarte świata zazdrościło podwozia Moniczce – a nogi Aleksa, taki świetny, erotyczny fetysz i przedmiot jego cichej dumy, musiały marnować się zamaskowane portkami. Chłopak postanowił coś z tym zrobić.

Tego dnia wrócił ze szkoły późno. Gdy skończył odrabiać lekcje, dochodziła północ. Rodzice już spali. Spakował zeszyty, poszedł do kuchni, uchylił okno i zapalił papierosa. Wydmuchując dym na zewnątrz, lekko drżąc z zimna, wyobrażał sobie, że stoi tu na wysokich obcasach, w zgrabnej kiecce, że ma umalowaną twarz... A właściwie? Dlaczego nie? – błysnęła mu w głowie szalona myśl.

Dziesięć minut później Aleksa już nie było.

– Wróciłam... – powiedziałam do swojego odbicia w lustrze łazienki.

Miałam na sobie sukienkę mamy i jasnobrązowe rajstopy. Pomalowałam usta na jaskrawoczerwony kolor. Wiedziałam, ze rano trzeba zwlec się do szkoły i że będę cholernie niewyspana... ale nie zamierzałam jeszcze iść do łóżka. Nasłuchując, czy któreś z rodziców przypadkiem się nie budzi, wymknęłam się znów do kuchni na papierosa... Ech, żeby ta chwila mogła trwać wiecznie. Byłam chyba tak szczęśliwa, jak za pierwszym razem, gdy – przypadkiem założona – matczyna kiecka nagle odesłała w niebyt wszystkie doczesne zmartwienia i problemy Aleksa. Tamten męski świat chwilowo nie istniał. Przeniosłam się do równoległej rzeczywistości.

Brakowało mi Ewy... Potarłam o siebie uda. Mmmniammm... Dobre i to.

Fosforyzujące wskazówki kuchennego zegara wskazywały prawie trzecią, gdy rozsądek kazał mi zetrzeć szminkę z ust, odwiesić kieckę na miejsce i iść spać. Ku własnemu zdziwieniu, zasnęłam od razu. A rano, otwierając oczy, wiedziałam. Byłam Alką. Znowu.

Wierzycie w szczególną, kobiecą intuicję? Bo ja raczej nie. Ale wtedy Ewa wykazała się zdolnościami paranormalnymi. Gdy niewyspana Aleczka, przebrana za nieobecnego Aleksa, parzyła sobie przełyk poranną kawą zbożową z mlekiem, zadzwonił telefon.

– Do ciebie, synu... – mruknął stary, podając mi słuchawkę.
– Aleks, słucham?
– Ewa mówi... Wiesz co, maleństwo, tak sobie pomyślałam, że chyba dawno nie pieściłam cię pod spódniczką... Tęskni mi się za moją dziewczynką – a tobie?

Tego popołudnia poszłyśmy na łyżwy na miejskie lodowisko.

Ewa w spodniach i w skórzanej kurtce – no i oczywiście jeździła w czarnych butach Aleksa. Ja w ukochanej, plisowanej, szkockiej minispódniczce, w dwóch warstwach rajstop i w grubym, czerwonym golfie – na nogach miałam białe figurówki Ewy.

Bawiłyśmy się jak wariatki, całe szczęśliwe. Humoru nie popsuł mi nawet widok Gochy – koleżanki z klasy – która wyjechała na lód ze swoim facetem i oczywiście mnie rozpoznała. Najpierw z wrażenia omal nie walnęła o taflę, potem uśmiała się serdecznie... a potem stwierdziła, że to w ostateczności sprawa moja i ewentualnie Ewki, w czym jeżdżę na łyżwach. Wspomniała szkolny prima aprilis i westchnęła:

– No, bo w sumie to jako laska jesteś lepszy, niż jako facet...

Hmmm. W zasadzie Aleks powinien się poczuć tym tekstem dotknięty. I byłby... gdyby znajdował się wtedy na lodowisku. Ale szczęśliwie był nieobecny, zaś mnie, czyli Aleczce, komplement Gochy bardzo się spodobał.

Jacyś faceci próbowali mnie potem podrywać (uciekłam w milczeniu), jakieś zazdrosne, przytęgie dziewuchy skomentowały złośliwie długość mojej spódnicy (zlekceważyłam), wreszcie – kierownik lodowiska przypomniał nam, że on też ma rodzinę i chce zamykać obiekt, zgasić światła i iść do domu. Z żalem wykręciłyśmy ostatnie piruety i zeszłyśmy z lodu.

Do domu wracałyśmy okrężną drogą, nie spiesząc się. Miałam na sobie białe kozaki na obcasie i turecki kożuch Ewy oraz czapeczkę, szalik i rękawiczki z wściekle różowej włóczki... Szłyśmy przytulone, śnieg skrzypiał nam pod nogami, rozgwieżdżone niebo zapewniało nastrój. Życie było piękne.

A potem znów nie było okazji... aż Ewa zadzwoniła z rewelacją.

– Siedzisz? Nie? No, to siadaj i słuchaj – mówiła podekscytowanym głosem – Jest doroczny bal sylwestrowy naszego wydziału... Jak zwykle, w ośrodku FWP w górach, w Rzecznej. Nawet niezłe zawsze były te imprezy – ale tym razem będzie lepsza. Uważaj. Wymyślili, że tym razem będzie to bal kostiumowy. Wszyscy muszą być poprzebierani. Muszą, kapujesz!? Kapowałam. Chwała Bogu, miałyśmy jeszcze trochę zachomikowanych funduszy z porzeczek, więc forsa nie stanowiła problemu. Pozostało uzgodnić szczegóły. Poszło nam szybko: Ewa idzie przebrana za faceta, ja jako jej kobieta. Żeby było uroczyściej, przebieramy się w stroje historyczne...
– No, pięknie, ale skąd my weźmiemy takie ciuchy? – przystopowałam entuzjazm dziewczyny.
– Z teatru. Hihi, już zrobiłam rozpoznanie bojem – przyznała się – Kosztuje to pół litra od każdej sztuki ubrania, płatne nieoficjalnie dla jednej pani garderobianej... Firma w Sylwestra i tak nieczynna, przynajmniej mole im nie będą żarły!
– Dobra, ale przecież te ciuchy się przepocą, mogą zniszczyć...
– Nie twoje zmartwienie. Pani garderobiana mówi, że się wywietrzą... a co do ewentualnych zniszczeń, to podobno poza nią i tak nikt nie wie, co jest w magazynie!

Więcej obiekcji nie miałam. Następny rekonesans w teatrze zrobiłyśmy już razem. Cztery godziny nurkowania między wieszakami, przymiarek, kłótni. Dopięłyśmy ostatnie szczegóły. I przyszła wiekopomna chwila – czyli poranek ostatniego dnia roku.

Do Ewy pojechałam w ciuchach Aleksa. Sytuacja była o tyle komfortowa, że jej rodzice byli uprzedzeni, że na bal zamieniamy się rolami – entuzjazmu nie wykazali – ale mogłam i tak bez stresu przebierać się przy nich.

Ewka powitała mnie w domowym swetrze i w nieśmiertelnych dżinsach. Zrobiła kawę i poleciałyśmy na górę, na próbę generalną naszych kostiumów.

Zrzuciłam męskie ubranie, założyłam rajstopy i jasnobrązowe pantofelki na niewielkiej szpilce. Potem balowa sukienka... Łaaał, to było coś! Składała się z dwóch części. Górną stanowiło coś w rodzaju gorsetu – obcisłe, sznurowane wdzianko, wykończone od góry szeroką falbaną z koronkami, biegnącą wokół biustu i ramion. Nie zakładało się pod to stanika – zamiast niego w miseczki gorsetu włożyłyśmy odpowiednio dopasowane woreczki z watą, które Ewka przyfastrygowała do materiału. Wdzianko odsłaniało górną część torsu i ramion – muszę przyznać, że wyglądało to efektowniej, niż najlepszy dekolt.

Dół kreacji stanowiła szeroka spódnica z falbaną, długa prawie do kostek – także obficie zdobiona koronką. Całość była utrzymana w barwach soczystej zieleni i ciemnego beżu, a na kwiatowych motywach połyskiwał masywny haft w kolorze starego złota.

Strój uzupełniały długie za łokieć rękawiczki oraz szeroki pas, dodatkowo ściskający talię i wiązany w kokardę nad tyłkiem. Na szyję perły, na palce parę pierścionków, złota bransoletka na przegub – no i najważniejsze: pszeniczno-żółta peruka. Długie włosy, chociaż skręcone w drobniutkie, spiralne loczki, sięgały mi teraz poza połowę pleców... Pierwszy raz w życiu zostałam blondynką.

Podtrzymując ręką rąbek sukni ostrożnie zeszłam na dół i stanęłam przed lustrem.
Gdybym nie wiedziała, że stojąca przede mną romantyczna dama to ja – to bym nie uwierzyła. Widok był piorunujący, a odmiana całkowita. A przecież byłam wciąż jeszcze nie umalowana! Żałowałam, że nie będę miała wachlarza, pasowałby do tego stroju – ale cóż, pani garderobiana chciała za jego użyczenie dodatkowej półlitrówki... i uznałyśmy, że to już byłaby z naszej strony nadmierna rozrzutność.

Przeszłam się po hallu, spróbowałam usiąść. Kiecka super wygodna to zdecydowanie nie była... ale dla tego efektu wizualnego warto było cierpieć. Około północy będę tylko musiała poprosić Ewę o poluzowanie gorsetu – przemknęło mi przez myśl. Maksymalnie ściśnięta, już czułam fiszbiny wrzynające mi się w dolne żebra. Ciekawe, jak długo da się w tym wytrzymać...

– Milady... – Ewa zamiotła przede mną podłogę nieistniejącym kapeluszem – Królestwo leży u twych stóp... O, pani!

Roześmiałam się, poszłam do kuchni i zapaliłam papierosa.

– Hihi, ten pet to ci niezbyt pasuje do całości – parsknęła Ewka, widząc, co robię.
– Trudno... Nie tylko pet – zauważyłam w odpowiedzi.
– Ale peta widać! A reszta tych rzeczy, co to całkiem nie pasują do stroju, akurat jest porządnie schowana pod kiecką... – dziewczyna mówiła to z wyraźnym żalem.

Drzwi do kuchni otworzyły się i stanęli w nich rodzice Ewki. Dłuższą chwilę przyglądali się nam w milczeniu. Potem ojciec pokręcił głową i westchnął. Mama dziewczyny podeszła, wzięła mnie za rękę i obróciła.

– No, śliczna dziewczyna – powiedziała z lekkim uśmiechem – A ty, Ewcia, co?
– A ja będę d’Artagnanem!

Po kwadransie już była. W obcisłych, czarnych spodniach, w białej koszuli z żabotem i w czarnym, aksamitnym kaftanie wyszywanym srebrem wyglądała faktycznie jak niesforny, gaskoński chłopak. Na nogach miała wysokie, rajtarskie buty z żółtej skóry, z wywijanymi cholewami. Wyposażone w niewielki koturn, sprawiały, że Ewa wciąż była ode mnie minimalnie wyższa – pomimo moich pantofelków na obcasiku. Od jej prawego ramienia po lewe biodro zwieszała się amarantowa szarfa, imitująca pendent. Na wypożyczenie szpady niestety nie było szans – okazało się, ze nasza przekupna pani garderobiana do tego typu gadżetów nie miała dostępu. Ewa była niepocieszona z tego powodu.

– Bez szpady to taki ze mnie muszkieter, jak z Breżniewa baletnica!
– Odrobinę szacunku dla nieboszczyka – zaprotestowałam – Czepiaj się nowego genseka...
– O! To Lońka już nie żyje? – zdziwienie Ewy było szczere – Wiesz, że się tym specjalnie nie interesuję... Zabili go, czy tak sam z siebie kojfnął?
– A diabli wiedzą – mruknęłam, bo choć normalnie zawsze byłam gotowa do politycznych dyskusji, to tym razem, wyjątkowo, bardziej interesowały mnie inne rzeczy.

Ewa przykleiła sobie czarny wąsik nad górną wargą oraz niewielką, hiszpańską bródkę.

– Kawalerze d’Artagnan! – zaśmiałam się, podając jej ramię – Królestwo czeka na ciebie, wróg u granic...

Niestety, nie było nam dane długo cieszyć się przebraniami. Jeszcze jedna prezentacja dla rodziców – i trzeba było szybko przebierać się w normalne ciuchy. Ledwo skończyłyśmy, zadźwięczał dzwonek.

– Andrzej! – zawołała Ewa i pobiegła do drzwi.

Po chwili wróciła w towarzystwie dość wysokiego, barczystego blondyna z brodą. Przedstawiła nas. Andrzej był jej kolegą, świeżo upieczonym magistrem i asystentem na wydziale. Jako szczęśliwy posiadacz starego „malucha” miał nas zawieźć na bal.

– To co, jesteście gotowi? No, to wio! – zakomenderował.

W samochodzie poznałam jeszcze Mariolę – narzeczoną Andrzeja, sympatyczną, dość pulchną brunetkę. Pół godziny zajęło nam upchanie się w samochodzie wraz z bagażami.

Ewa usiadła obok kierowcy, ja za nią. Suknia Milady, zapakowana w wielki foliowy worek, została rozłożona na kolanach moich i Marioli. Na wierzchu spoczął jeszcze drugi wór, zapewne zawierający kreację dziewczyny. W objęciach ściskałam plecak z butami muszkietera, moją peruką i gorsetem oraz z „zapasowymi” szampanami. Torbę z ciuchami Ewy miałam pod nogami, co zmuszało mnie do trzymania kolan pod brodą. Mniejsze tobołki podróżowały w skromnym bagażniku Fiacika oraz we wszelkich możliwych zakamarkach jego wnętrza. Saszetka z kosmetykami, upchnięta na półce pod tylną szybą, uwierała mnie w kark. Chyba wtedy zaczęłam nabierać niechęci do małych samochodów.

Po drodze Ewa, Mariola i Andrzej plotkowali o jakichś niezrozumiałych dla mnie sprawach uczelnianych. Nie brałam udziału w rozmowie. Pogrążyłam się w marzeniach o czekającym mnie szalonym balu... Moja dziewczyna jako dzielny muszkieter, ja jako rokokowa dama jego serca, ośnieżone góry i dobre, wyluzowane towarzystwo – czegóż więcej mogłam chcieć, będąc nastoletnim transwestytą?

Chyba niczego... Ta noc zapowiadała się cudownie. Patrzyłam na przesuwające się za oknem wsie i lasy i byłam bezgranicznie szczęśliwa. Pomimo coraz bardziej cierpnących nóg i karku, obolałego od ucisku torby z kosmetykami.

– Jędrek, nie spiesz się tak, mamy sporo czasu – powiedziała Mariola.
– Wolę być wcześniej, spokojnie się zagospodarujemy, coś zjemy... – mruknął kierowca.
– No, zdecydowanie, przydałoby się zjeść przed imprezą coś konkretnego. Bo ja to już jestem głodna – poparła go Ewka – Pójdziemy do tej góralskiej knajpy, wiecie, tam gdzie byliśmy w zeszłym roku, nie? Mniam, dobry bigos tam mają!
– Głodomór – mruknęłam – Ja tam głodna nie jestem... A nawet jakbym była, to i tak myśl o pewnym elemencie garderoby raczej nie pozwoli mi się napychać!
– Ciiicho, bo się wyda... – przystopowała mnie Ewa.
– Jędruś, zdążymy i do knajpy, ale zwolnij. Za szybko znowu, jak dla mnie – marudziła dalej Mariolka.

Faktycznie, Andrzej prowadził dość agresywnie. Szybko – to nie było zbyt odpowiednie słowo (z racji nikłych możliwości obładowanego „malucha”), ale właśnie „agresywnie”. Zmieniał biegi przy wciśniętym do oporu gazie, powodując wyczuwalne szarpnięcia auta. Ścinał zakręty, raz po raz przekraczając linię środkową jezdni. Wyprzedzał nie tylko wlokące się ciężarówki i autobusy, ale również znacznie mocniejsze samochody osobowe. Często robił to „na styk”, już bez żadnej rezerwy przyspieszenia, kilka razy zmuszając jadących z przeciwka do wyraźnego zwalniania lub odsuwania się na pobocze. Wracał wtedy na swój pas gwałtownym skrętem, tuż przed maskami innych pojazdów.

– Jezdnia jest sucha, spokojnie, kobieto... – rzucił z uśmiechem nasz kierowca, ostro hamując tuż za zderzakiem doganianego autobusu PKS – Cholera, następny zawalidroga!

Przez kilkanaście sekund jechaliśmy w milczeniu. Patrzyłam na dłonie Andrzeja, luźno oparte na ramionach kierownicy, podświadomie czekając na szarpnięcie autem w lewo. Dwa metry przed naszą maską kłębił się czarny dym z rury wydechowej zdezelowanego Jelcza.

– No, to żegnamy śmierdziela...

Andrzej wyjechał gwałtownie na przeciwległy pas i wdusił gaz do oporu. Obciążony samochodzik jednak wcale nie chciał nabierać prędkości. Sekundy płynęły, a my niesamowicie wolno, centymetr po centymetrze, przesuwaliśmy się wzdłuż autobusu. Patrzyłam na zbliżający się zakręt.

– Cholera – zaklął Andrzej i dopiero teraz zredukował bieg – Ech, żeby tak mieć pod nogą ze sto koni!
– Jędruś, nie zdążymy – powiedziała Mariola cicho.

Ściana lasu, kończąca długą prostą, rosła w oczach. Silnik wył jak oszalały na maksymalnych obrotach. Zerknęłam na szybkościomierz. Wskazywał prawie osiemdziesiątkę. Byliśmy na wysokości przodu autobusu, gdy zza zakrętu wyłonił się inny „maluch”...

Potem wydarzenia nabrały tempa. Andrzej szarpnięciem kierownicy w prawo wrócił na nasz pas tuż przed maską wyprzedzanego Jelcza, ale wtedy zorientował się, że jedzie niewłaściwym torem i w dodatku zbyt szybko, by zmieścić się w ciasnym łuku. Wdepnął hamulec. A jezdnia w lesie nie była bynajmniej taka sucha, jak wydawało się niedoświadczonemu kierowcy. Samochód, zamiast zwolnić, zamienił się w sanki. Na zablokowanych kołach, lekko obracając się wzdłuż osi, sunął ku wielkiemu świerkowi. Patrzyłam na ten pień jak zahipnotyzowane, przerażone, bezradne zwierzę. Do dziś pamiętam zarys najniższego konara, jakiś sęk...

Uderzyliśmy prawym bokiem. Huk, zgrzyt blachy, czyjś krzyk. Potem zapadła ciemność.

Gdy po chwili otworzyłam oczy, spodziewałam się zobaczyć ośnieżony las i wrak samochodu... Ale nic z tych rzeczy. Biel, którą ujrzałam, była bielą sufitu. Ja ujrzałam? Nie, nie było mnie. Teraz był Aleks. Aleczkę gdzieś wcięło.

Chłopak rozejrzał się. No, tak. Szpital.
Poruszył rękami. Działały. Nogi też. Nie było więc źle, choć lewe przedramię owinięto mu w bandaż. Opatrunek wymacał też na głowie. Chyba nic poważnego... Spróbował się podnieść. O, udało się – po chwili siedział na łóżku. Zauważył, że jest ubrany tylko w sprane spodnie od piżamy. Poczuł chłód.

Na sąsiednim łóżku pochrapywał starszy mężczyzna. Dwa inne były puste. Aleks powoli opuścił nogi na podłogę, podparł się rękami i wstał. Pierwszy krok, drugi... Poczuł zawrót głowy. Drzwi otworzyły się – starsza, siwowłosa pielęgniarka coś mówiła, podtrzymując go i prowadząc do łóżka, ale nie wiedział, co. Dał się ułożyć bez protestu... i znów zapadła ciemność.

Potem śniły mu się koszmary. Ktoś mówił o pogrzebie. Aleks krzyczał, że żyje i że nie da się pochować. Czyjeś ręce jednak złapały go i zapakowały do skrzyni, która bez wątpienia była trumną. Trzask wieka – i znów ciemność. I jeszcze raz to samo. I znowu... A potem nagle las, w lesie zgnieciona konserwa samochodu, krew na śniegu... I bezwładne ciało, leżące na noszach, przykryte prześcieradłem. Aleks podszedł do tych noszy, dziwnie lekki, ale pełen niepokoju. Chciał zajrzeć, kto też leży pod całunem... Ale jakiś milicjant złapał go za ramię, odciągnął, chciał zapakować do radiowozu – chłopak szarpnął się, wyrwał, w tym czasie dwaj sanitariusze podnieśli te nosze, zaczęli iść z nimi w kierunku zaparkowanych na poboczu szosy samochodów. Aleks zwodem minął kogoś zastępującego mu drogę, zerwał się do biegu, widział, że całun na noszach przesiąka krwią... Potknął się, upadł w śnieg, wstał, doskoczył, szarpnął prześcieradło... I na tym sen się kończył.

W następnym majaku pojawiła się Ewa. W długiej, białej sukni z welonem. Stała nad łóżkiem chłopaka i pytała, co on sobie wyobraża...

– Jak długo mam czekać? Stoję jak durna pod kościołem, a ty się wylegujesz?

Aleks próbował się zwlec łóżka i wtedy ze zdumieniem stwierdzał, że jest ubrany nie w szpitalną piżamę, tylko w strój ekskluzywnej dziwki. Patrzył na swoje nogi w siatkowych pończochach i na niebotyczne szpilki. Wstawał, zerkał w wielkie lustro i widział, że ma na sobie także wydekoltowaną minisukienkę i że jest ostro wymalowany. A Ewa śmiała się i mówiła coś o operacji zmiany płci i że to świetnie, że Aleks będzie druhną na jej ślubie.

– Jaką druhną? Jestem facetem, to za mnie miałaś wyjść! – krzyczał.
– Nic z tego. Nie będę twoja. Nie będę twoja. Nie będę twoja...

Ciągu dalszego tego snu też Aleks nie zapamiętał. Ale, gdy obudził się następnym razem, to właśnie te słowa Ewy dźwięczały mu w uszach. „Nie będę twoja”. Poczuł niepokój.

– Witaj – nad jego łóżkiem pochylała się dobra, uśmiechnięta twarz przedwcześnie posiwiałej kobiety. Mama.
– Hej. Co ze mną jest? I... Co z Ewą!? – Aleks czuł, jak wali mu serce.
– W porządku... Nic nie masz połamane, trochę jesteś podrapany, za to wstrząs mózgu miałeś dosyć poważny. Ale już w porządku. Musisz dużo spać. Śpij...
– Ale co z Ewą? – chciał szepnąć chłopak... i nie mógł.

Język odmawiał mu posłuszeństwa. Powieki opadały. Obraz znów się zamazywał.

– Śpij. Musisz dużo spać – słyszał dochodzący z oddali głos matki.

Kiedy obudził się po raz trzeci, już o nic nie pytał. Wiedział. Sen o noszach i o zwłokach przykrytych krwawym całunem dośnił wreszcie do końca. A może to wcale nie był sen? Może wyciągany z wraku Aleks na chwilę odzyskał przytomność – i zobaczył?

Andrzej i Mariola mieli połamane ręce i nogi, sporo obrażeń wewnętrznych, ale przeżyli. Ewa zginęła na miejscu. Podobno nie cierpiała.

Mimo to, drodzy Czytelnicy, nasz zwykły Ciąg Dalszy nastąpi. Jak w życiu.
Ostatnio zmieniony 28 sie 2024, 21:40 przez magda, łącznie zmieniany 1 raz.

Strzępy pamiętnika cz. 19

20
Aleks jakoś pozbierał się po śmierci Ewy. Jeden, jedyny raz, w czasie pierwszej wizyty na cmentarzu, poryczał się jak bóbr... Potem wziął się w garść i zaczął zgrywać twardego faceta. Gorzej poszło mnie – Alce. Ja po prostu na dłuższy czas zniknęłam.

Aleks zdał maturę i wyjechał na studia do Warszawy. Wsiąkł w nowe towarzystwo, zaczął ostro konspirować, znalazł sobie pracę, nie kolidującą nadmiernie z nauką... Dzięki wysokiemu stypendium naukowemu i dodatkowym dochodom stać go było nie tylko na wino i książki w dowolnej ilości – po pewnym czasie, ku zazdrości kolegów, kupił sobie własny samochód. Duży Fiat w kolorze zwanym wtedy „yellow bahama” (czyli inaczej: „jasnosraczkowatym”) był co prawda niemal pełnoletni i mocno przerdzewiały, ale w tamtych latach i tak robił za prestiżową limuzynę klasy średniej...

Przebieranki niespecjalnie wtedy zaprzątały Aleksa. Jakoś uważał je za niegodne rewolucjonisty, czynnie zwalczającego komunę. Jedyne, na co sobie czasem pozwalał, to rajstopy pod spodnie zimą – a także pod szlafrok, gdy zostawał sam w akademiku. Rzadko to zresztą stosował, bo w pokoju miał magazyn antysocjalistycznej „bibuły”... Ależ ubaw miałaby ubecja, gdyby nakryła tę hurtownię razem z jej zawiadowcą, przyodzianym akurat w szlafroczek i w rajstopki! Z tego samego powodu, wychodząc „na akcję” – czyli na manifestacje lub z transportem wydawnictw – Aleks dzielnie marzł, ale ulubionych gaci nie zakładał.

Co prawda wciąż nosił długie włosy, ale już na pierwszym roku zapuścił coś na kształt brody, manifestując w ten sposób – sam przed sobą – zerwanie ze swym nietypowym hobby. Wyglądał teraz mniej-więcej jak młody Che Guevara, co okazało się być całkiem adekwatną stylizacją dla studenta, opozycjonisty, pacyfisty i poety w jednej osobie. W każdym razie tak zdawały się to oceniać liczne panienki, kręcące się wokół.

Aż komuna wzięła i padła pod własnym ciężarem...
1989 rok. Noc z 3 na 4 czerwca. Jutro wybory. Plakaty rozlepione, ulotki rozrzucone. Co jeszcze można było zrobić? Oczywiście, imprezkę. Jakieś mieszkanie w starej kamienicy. Kilkanaście osób płci obojga: studenci, asystenci z uniwerku, młodzi robotnicy. Wszyscy już lekko zawiani... Część po prostu piła i słuchała muzyki, ktoś się obcałowywał po kątach, większość dyskutowała o polityce.

Przez znaczną część tej nocy Aleks zawzięcie kłócił się w kuchni z Piotrkiem, szefem uniwersyteckiej struktury NZS – nieco pyzatym, wysokim blondynem. Obaj z kieliszkami i papierosami w dłoniach. Włos zwichrzony, błyszczące oczy... Wiedzieli, że w ich obecności – i przy ich niebagatelnym udziale – dzieje się Historia. Takie rzeczy się potem pamięta.

– Bo ja ci, kurza melodia, mówię... Oni tak łatwo nie odpuszczą. Nie wierzę. To byłoby zbyt piękne. Jutro będzie strzał w plecy, zobaczysz! – mówił Aleks, sztywnym palcem wskazującym dźgając swego oponenta w pierś.
– Pierdzielisz... Gdyby chcieli nas rozwalić, mieli już okazję. Oni chcą się podzielić, nie tyle może władzą, co odpowiedzialnością za ten burdel, którego narobili – Piotr patrzył w noc, w kierunku dalekiej iglicy Pałacu Kultury, jakby oczekiwał stamtąd sygnału potwierdzającego jego koncepcję – Ja swoje wiem, zrozum, oni nie są tacy znowu durni, wiedzą, gdzie leżą te wszystkie kurewskie konfitury i tam nas nie wpuszczą... Ale one wcale nie są w Sejmie... Ech, dobrać się im do tych tłustych tyłków tam, gdzie naprawdę zaboli, to byłby numer...

Wtedy Aleks nie wiedział, o czym mówi Piotr. I do głowy mu nie przyszło, że jego kolega – ówczesny, niezwykle ideowy działacz podziemia – kiedyś odniesie spore sukcesy na niwie dobierania się do konfitur, skrzętnie zachomikowanych przez upadającą władzę PRL. A póki co, kłócili się do upadłego. Potem się założyli. Wyjątkowo nie o flaszkę – ktoś z boku podsunął im inny, bardziej oryginalny pomysł. Stanęło na tym, że jeśli komuna wybory unieważni i przewróci okrągły stół – to Piotr zapuści brodę. A jeśli nie – to Aleks się ogoli.

Generałowie Jaruzelski i Kiszczak, zapewne w porozumieniu z niejakim Michaiłem Siergiejewiczem Gorbaczowem (czy młodzież jeszcze pamięta, kto to taki?) załatwili Aleksa na cacy. Dotrzymali uzgodnień.

Aleks długo się opierał, ale gdy Tadeusz Mazowiecki pokazał w Sejmie literę V i wreszcie wzruszająco zasłabł w trakcie wygłaszania expose, mój drogi Animator musiał skapitulować i sięgnąć po maszynkę do golenia. Trudno było mu dalej twierdzić, że ta odwilż jest tymczasowa. Tego popołudnia, wkrótce po zaprzysiężeniu rządu, Aleks po raz pierwszy od paru lat pokazał światu buźkę gładką jak pupcia niemowlaka.

W ten symboliczny sposób zamknął rewolucyjno-martyrologiczny etap swego żywota. A ja, czyli niejaka Aleczka, przyczajona cichutko w kącie, tylko na to czekałam.

Ale wciąż nie było mi łatwo. Pierwszy krok został zrobiony, niestety z kolejnymi wcale się Aleksowi nie spieszyło. Rzucił się głową naprzód w wir nowych wydarzeń politycznych. Jeszcze z rozpędu coś gdzieś knuł i konspirował (!), chyba dlatego, że w głębi duszy nie dowierzał słynnemu anonsowi o końcu komunizmu, wygłoszonemu na antenie przez pewną sympatyczną aktorkę. Równocześnie awansował w pracy. Tacy jak on, młodzi, otwarci, znający języki i właściwych ludzi – mieli teraz swoje pięć minut. W dodatku zaczęło się zakładanie jakiejś partii, pisanie jej programu i inne takie zabawy, idiotyczne z mojego (Aleczkowego) punktu widzenia.

Byłam w kropce. Na przebieranki to on rzeczywiście nie miał teraz czasu... Ba, przecież przy tym wszystkim wciąż studiował! I niech ktoś powie, że doba ma zawsze tylko 24 godziny! Doba Aleksa „na oko” miała ze 36... Średnio.

Z odsieczą przyszły mi – jakżeby inaczej – nieocenione, „genetyczne” dziewczyny.

Konkretnie dwie: Agata i Agnieszka. Kumpele Aleksa z roku, absolutne wariatki, miłośniczki alternatywnego kina, literatury iberoamerykańskiej, muzyki country i wytrawnego wermutu. Żeby było zabawniej, Agata miała wtedy status byłej partnerki Aleksa (okolice trzeciego semestru, epizod), zaś Agnieszka – o czym jeszcze nie wiedziała – miała stać się jego przyszłą dziewczyną (semestr siódmy i ósmy, nooo... bynajmniej nie epizod!).

Najpierw w jakiejś knajpce Agniecha, od niechcenia bawiąc się kudłami Aleksa, rzuciła znad kieliszka wina (zapewne Martini Dry, rzecz jasna):

– Wiesz, z tymi włosami i ładną buzią, to ty mógłbyś być całkiem niezłą laseczką...

Moje – Aleczkowe – serduszko zapikało mocniej. Ale na razie nic więcej nie nastąpiło.
Skubany Aleks nie raczył nawet zareagować na tak fantastyczną prowokację!
O interesujący ciąg dalszy zadbała Agata.

Minął jednak rok – z mojego punktu widzenia całkowicie stracony. Aleks w międzyczasie utworzył z Agnieszką parę. A pewnego poranka Agata ogłosiła, że wychodzi za mąż. I oczywiście zaprosiła Agniechę na wieczór panieński. Aleks natomiast – jako jeden z nielicznych w ich paczce posiadaczy samochodów – został zagoniony do pomocy w przygotowaniach. Woził dziewczyny po zakupy, potem miał dostarczyć imprezowiczki do Agaty i rozwieźć je po domach...

– A może zostaniesz? – zaproponowała mu nagle Agatka.
– No, coś ty? Na babskim party!? – szczerze zdumiał się Aleks.
– A pewnie... W końcu, jesteś dla mnie od paru lat jak koleżanka, i to, że tak powiem, dość bliska – zachichotała panna młoda – Tylko nie mów, że się boisz...
– A niby czego? Hmmm, no... w końcu to ostatnia okazja, żeby zatańczyć z tobą jako z panienką – zaśmiał się Aleks – Tylko jak zostanę, to przecież nie o suchym pysku. Kto rozwiezie baby?
– No, to zostajesz. Dziewczyny mogą wracać taksówkami.

Więc został. Nawet nie zdziwił się, kiedy usłyszał dodatkowy warunek.

– Tylko... Aleks... Jedna sprawa. To jest dziewczyńska impreza! Rozumiesz? Tradycja! Nie możesz przecież być w spodniach!

Agata i Agniecha potem przyznały się, że już wcześniej wszystko uknuły. Aleks oczywiście przypomniał sobie rozmowę z Agnieszką w kawiarni – i jakoś nie był zaskoczony. Westchnął i roześmiał się.

– Dla ciebie wszystko, Agatko.

Zauważył, że Agata odetchnęła z ulgą i rozluźniła się. Ale jeszcze nie dowierzała.

– Naprawdę dasz się przebrać za dziewczynę?
– Jasne... A niby czemu nie? No, chyba mi nic od tego nie ubędzie, a zabawa może być niezła...

Reszta babskiego towarzystwa na propozycję przebrania Aleksa i pozostawienia go na imprezie (w charakterze panienki) zareagowała entuzjastycznym piskiem. Agnieszka i Agata okazały się przewidujące. Wszystko było gotowe. Nawet buty w odpowiednim rozmiarze zupełnie przypadkiem skądś znalazły się w szafie.

Po kwadransie Aleks miał na sobie krótką, czarną sukienkę, obcisłą u góry i rozkloszowaną u dołu. Rajstopy, pantofle na wysokim obcasie, jakaś dyskretna biżuteria... Agnieszka umalowała go, a któraś z dziewczyn upięła mu włosy w rodzaj koku.

Potem został zmuszony do publicznej prezentacji. Cały babiniec miał niezły ubaw, a jemu to bynajmniej nie przeszkadzało. Z zadowoleniem wysłuchał komplementów na temat swej damskiej urody.

Wróciłam. Alka wkraczała do akcji...

Oczywiście, kazałam dziewczynom zwracać się do mnie w rodzaju żeńskim.

– Jak wieczór panieński, to na maksa... Żadnych kompromisów! – zachichotałam.
– Nie mów hop... Nie wiesz, co planujemy – zastrzegła Agata.
– Hmmm, niby co?
– Na dwunastą zamówiłam zespół męskich striptizerów...

Pierwszy raz wtedy o czymś takim słyszałam, ale nie dałam się zbić z tropu.

– A co to, myślisz, że ja gołego faceta nie widziałam!? – jako Aleczka zatrzepotałam rzęsami i odęłam usteczka.
– Tu nie chodzi tylko o oglądanie – wtrąciła się któraś z dziewczyn – Oni mają nas wszystkie potem przelecieć!

To był na szczęście tylko blef.

– Aleks... To znaczy, Alka – poprawiła się Agata – Zrobisz dla mnie wszystko, prawda?
– No...
– Zrobisz, zrobisz, mnie się dzisiaj nie odmawia. Bo wiesz, to jeszcze nie koniec planu...

Po chwili dostałam biały fartuszek, obszyty koronką – i takiż czepek. Zostałam kelnerką. W tym stroju musiałam obsłużyć koleżanki, zasiadające do stołu... Radość dziewuch sięgnęła zenitu. A ja... Cóż. Nie ukrywam – nawet mi się to spodobało.

Potem z obowiązków kelnerskich zostałam zwolniona, ale fartuszka nie zdjęłam aż do rana. Imprezka była wyjątkowo udana. Tańce, hulanki, swawole. Babskie ploty. Dziewczyny, na początku nieco spięte, już po północy zapomniały, z kim mają do czynienia i traktowały mnie zupełnie normalnie – ot, jak nową koleżankę.

O świcie, pijane i radosne, poszłyśmy całą bandą na spacer nad Wisłę. Potem – wciąż w sukience – odprowadziłam Agnieszkę pod jej akademik. Dopiero, gdy ją pożegnałam, poczułam upiorny ból stóp. Urok szpilek. Nawet nie były bardzo wysokie, niemniej jednak... A musiałam przecież jeszcze dotrzeć do mieszkania Agaty, gdzie zostały męskie ciuchy Aleksa i samochód. Trudno. Trzeba było sobie radzić.

– Agniecha... Pożycz mi na taksówkę, bo już chyba nie dam rady wrócić do Agaty na piechotę...
Zachichotała.
– Tak pojedziesz?
– A co? Zresztą, nie za bardzo widzę inne wyjście...

Taksówkarz był niestety trzeźwy, wyspany i przytomny, więc nie miał ani przez moment wątpliwości co do mojej płci. Zwłaszcza, że na policzkach pewnie pojawił mi się już cień zarostu.

– Oj, panie, nie moja sprawa... Ale co to za przyjemność tak w kiecce po mieście latać?
– Przyjemność? Żadna przyjemność! – skłamał gładko Aleks – Praca, jak każda inna...

Facet popatrzył z lekko rozwartą paszczęką i zamilkł.

Ale Aleczka nie zamilkła. No, rozochociłam się tym numerkiem po prostu – i chciałam jeszcze. Aleks próbował się opierać, ale wiedział, że jest na przegranej pozycji. Póki miałam sojuszniczkę w Agnieszce...

W dwa dni później, będąc z Aleksem sam na sam, Agniecha niespodziewanie wyciągnęła z szafy kwiecistą spódniczkę.

– Przymierz...

Chłopak westchnął i zapalił papierosa.

– Nie! – powiedział ku własnemu zdumieniu.

Zaskoczył mnie i siebie. Agnieszkę chyba też... Więcej nie spróbowała, ale też Aleks nie dał jej szans.

Wiedział, jak to się może skończyć. Znał mnie – Aleczkę – już zbyt dobrze. Rozumiał, że jeśli pozwoli mi rozwinąć skrzydła, szlag trafi jego dobrze zapowiadającą się karierę polityczno-zawodową.

I postawił wszystko na jedną kartę. Uznał, że nigdy więcej nie może być z kobietą, która pozwoli mu się przebierać. Ba, więcej – która będzie go do tego namawiać.

Następnego dnia ściął długie włosy. A potem po raz pierwszy umówił się z pewną Nataszą. Dlaczego akurat z nią? W gruncie rzeczy nie wiedział.

Wiedział jedynie, że musi szybko zerwać z Agnieszką. I że nie może jej powiedzieć, dlaczego to robi. Biedna Natasza nawinęła się jako świetny pretekst. Była wystarczająco ładna i zgrabna, żeby nikt nie zadawał dodatkowych pytań.

Agnieszka też nie zadawała. Dała Aleksowi w pysk i rozpłakała się.
A potem oboje obronili prace magisterskie i stracili się z oczu.

Aleks rozpędzał się z karierą zawodową. Kolekcjonował stanowiska i zmieniał firmy. Dynamicznie wzrastająca branża, nowi ludzie, nowe wyzwania... Rynek kwitł. Młodzi ludzie w biegu uczyli się zawodu. Jedni lepiej, inni gorzej. Za to prawie wszyscy płacili za tempo życia wrzodami żołądka, wzrastającą skłonnością do alkoholu i nieistniejącym życiem rodzinnym.

W tym okresie parę razy posłużyłam Aleksowi jako odskocznia od owego upiornego wyścigu. „Sukienka odpoczynkiem wojownika” – to wtedy ukułam sobie to powiedzonko. Zamiast pić z kumplami, Aleks zrywał się z służbowej imprezy do wynajętej kawalerki... I po chwili przed lustrem stałam ja. Wysoka, szczupła dziewczyna w krótkiej sukience, w rudej peruce, na szpilkach...

Malowałam się, starannie studiowałam szczegóły swojego odbicia – i cieszyłam się tym widokiem. Potem, z nieodłącznym papierosem i z książką, zasiadałam w fotelu. Oglądałam telewizję. Czasem tańczyłam samotnie przy kasetowym magnetofonie.

Parę razy wyszłam nawet na spacer. Rzadko. Aleks za bardzo bał się dekonspiracji. Poza tym, każda godzina przeznaczona na transowanie oznaczała godzinę mniej knucia albo tyrania. W konsekwencji: mniej kasy i mniejszy prestiż wśród wilczego stada.

Te odskoki w kobiecość pozwoliły jednak Aleksowi zachować dystans do świata. Co prawda, zapłacił swoją cenę za tyleż błyskawiczne, co pozorne (w gruncie rzeczy) sukcesy – przedwczesna siwizna, burzliwy rozpad pierwszego małżeństwa, jakieś problemy zdrowotne... ale jednak nie zwariował. W przeciwieństwie do paru kolegów z tamtych lat. Wreszcie odpuścił. Po raz kolejny zmienił pracę – na teoretycznie spokojniejszą. Można by nawet uznać, że się ustabilizował. I wtedy przestałam być mu na cokolwiek potrzebna... Aż po paru latach – coś go podkusiło.

Pracował wtedy za granicą. Wpadł po coś na chwilę do Warszawy... i niespodziewanie okazało się, że popołudniowy lot powrotny odwołano z powodu mgły, spowijającej Okęcie. Aleks, pchnięty nagłym impulsem, po prostu wypożyczył samochód – jakieś sfatygowane Renault – i pojechał do Fakowic. Po to, żeby po latach rozłąki opowiedzieć Ewie, co się z nim działo, czego dokonał, a co mu się nie udało, kogo uważa za przyjaciela, a kogo za kretyna lub drania.

Po drodze, w czasie monotonnej jazdy dwupasmówką, strzelił mu do głowy wariacki pomysł.

– A gdybym tak odwiedził cię jako Alka... Nie wolałabyś przypadkiem, Ewuś? – zapytał na głos.

Wyobraził sobie, że zatrzymuje się po drodze i robi niezbędne zakupy. Hmm, przebrać się i umalować można by na jakimś ustronnym parkingu przed Fakowicami – pomyślał. I pójść na cmentarz jako Alka... Tak, jak Ewa lubiła najbardziej. W spódniczce i w rajstopach. W butach na wysokim obcasie. Ze szminką na ustach.

– Kretyn – odpowiedział sobie po chwili – Dla niej chcesz to zrobić, czy dla siebie? A może adrenaliny ci się zachciewa? No, to masz.

Mocniej nacisnął gaz. Dwa następne łuki pokonał na granicy poślizgu. Poszedł więc jeszcze ostrzej. Za trzecim razem, w dość długim, lewym zakręcie, poczuł już bardzo wyraźną przewagę siły odśrodkowej nad grawitacją i tarciem, trzymającymi samochód w kontakcie z mokrym asfaltem... Dziób wyraźnie miał ochotę pojechać prosto. Popuszczenie gazu i chwilowe dociążenie przedniej osi sprawiło, że napędzane koła odzyskały przyczepność – za to nadwozie przechyliło się niebezpiecznie na prawą burtę, a tył nabrał skłonności do zwiedzania pobocza. Aleks skontrował kierownicą i – lekko dodając gazu – przywrócił autu właściwy kurs.

– Tapczan, nie samochód – mruknął, komentując nadmiernie miękkie zawieszenie – Do wożenia teściowej na mszę to może to i dobre...

Dwa następne zakręty przejechał już nieco wolniej, nie ufając „komfortowym” nastawom zawieszenia. Badał jego reakcje. Potem znów zaszarżował... Lubił to uczucie. Tę chwilę niepewności, nierównej walki z prawami fizyki – i niemalże seksualną satysfakcję, gdy półtorej tony stali i tworzyw sztucznych, rozpędzonych do prędkości ponad stu kilometrów na godzinę, posłusznie słuchało komend kierowcy, zawartych w nieznacznych, płynnych ruchach rąk i nóg.

Miał diabelną ochotę na więcej – ale deszcz ze śniegiem zacinał coraz mocniej, ruch był spory, a samochód „obcy” i zdecydowanie mało sportowy. W tej sytuacji Aleks z żalem zdjął nogę z gazu. Hehe, zbyt wiele osób by się cieszyło, gdybyś teraz wyrąbał w plener, durniu... – pomyślał. Zdecydowanie, nie zamierzał nikomu robić przyjemności, związanej z czytaniem nekrologu Aleksandra Mayera.

Do Fakowic dojechał już niemal zgodnie z przepisami. Jak emerytowany taksówkarz – śmiał się w duchu.

Mały strzał adrenaliny zawsze dobrze mu robił na zdrowy rozsądek. Dzięki niemu oparł się pokusie kupienia w jakimś przydrożnym miasteczku damskich fatałaszków i pójścia na cmentarz en femme. Stanął nad grobem Ewy jako facet – ale czuł się tu źle w tym stroju. To wzbudziło jego ciche zdziwienie. Owszem, kiedyś bywało przecież różnie, ale ostatnie dwa lata były już całkowicie wolne od pokus przebierania się. Teraz, im bliżej był Ewy, tym silniej coś kobiecego odzywało się w psychice Aleksa.

– No i widzisz, mała... – mruknął na powitanie, wyciągając z kieszeni płaszcza znicz – z tobą mi się to po prostu kojarzy. Pewnie się cieszysz...?

Nad fakowickim cmentarzem zapadał właśnie zmierzch. W szarości wieczoru słabo błyskały pojedyncze lampki, rozstawione tu i ówdzie na nagrobkach. Aleks podniósł kołnierz płaszcza i otworzył parasol. Zimna, mokra mżawka stawała się coraz bardziej dokuczliwa.

Kiedyś tęsknił za tymi chwilami, kiedy samotnie stawał nad grobem Ewy, kiedy zapalał znicz i – wpatrzony w migoczący płomyczek – szeptem rozmawiał ze zmarłą. Potem przestał. Nie, żeby od razu zapomniał. Po prostu miał już inne groby, w których też leżeli ludzie niegdyś mu bliscy. Ludzie, z którymi też byłoby o czym pogadać. Gdyby człowiek miał na to czas – i odwagę.

Ś.p. Ewa Hlińska
1963-1985
Zmarła śmiercią tragiczną

Po raz tysięczny czytał ten napis, połyskujący mosiądzem na czarnym, lastrikowym tle. Niektóre litery były już nieco obluzowane i przekrzywione...

No, tak. To już ponad dwanaście lat – pomyślał – Ewa, dwanaście lat bez ciebie...
Coś ścisnęło go za gardło.

Aleks zapalił papierosa i starał się opanować wzruszenie. Myślał, że będzie łatwiej. Tyle się przecież działo... Tyle kobiet było po drodze, tyle wydarzeń wielkich i małych, smutnych i radosnych. Przywykł do rozstań i do dramatów. Do zadawania bólu i do jego znoszenia – zarówno w życiu prywatnym, jak i w zawodowym. W pewnym momencie nawet sam uznał się już za cynika wręcz doskonałego. Otoczenie przylepiło mu taką łatkę znacznie wcześniej. Miał Ewie sporo do opowiedzenia. Kiedy wreszcie popatrzył na zegarek, nie chciał wierzyć – tkwił nad grobem już trzecią godzinę. Okopcona miseczka po starym zniczu, którą znalazł w błocie i którą wykorzystywał jako popielniczkę, wypełniła się niedopałkami. Westchnął.

– Muszę lecieć... Zimno, wiesz? – szepnął – Ale teraz będę pewnie bywać częściej... Trzymaj się, Ewuś.

Odszedł, nie odwracając się. Brnąc przez śnieżno-błotną breję zastanawiał się, czyje wizyty obiecał Ewie. Aleksa – czy Alki? Zaklął pod nosem. Nie chciał wracać do tego, co było... Ale natrętna myśl o przebierankach od nowa zagnieździła mu się w czaszce.

Wiedziałam, że spłoszyły go te skojarzenia, związane z osobą Ewy. Bał się ich. Kiedyś uciekł z Fakowic przed Ewą... Ale nie mógł uciec przede mną.

W dwa tygodnie później Aleks zakończył likwidowanie swoich zagranicznych interesów. Wynajął w Polsce kolejne mieszkanie.

– Które to już...? – zastanawiał się, przenosząc przez próg karton z książkami.

Nie chciało mu się liczyć. Nagle pozazdrościł ludziom prostych, mieszczańskich zwyczajów. Przywiązania do miejsca i do roli społecznej. Nudnej, acz bezpiecznej świadomości zakorzenienia. Wiedzy, co się będzie robiło za lat pięć, dziesięć czy dwadzieścia. Pewności co do tego, na którym cmentarzu kiedyś się spocznie.

Jutro miał objąć nowe obowiązki. Widział już tabliczkę na drzwiach gabinetu. „Aleksander Mayer. Dyrektor... czegośtam”.

– Cholera! Straszny obciach – pomyślał.

Ale to dopiero jutro. Wiedział, co może zrobić, żeby w dyrektorskim fotelu nie zestarzeć się psychicznie. Znów potrzebował dystansu do rzeczywistości. Potrzebował mnie.

Wygrzebał z przeprowadzkowego bajzlu portfel i kluczyki od nowego auta. I pojechał po niezbędne zakupy.

Dwie godziny później przed lustrem stałam już ja – Alka.

Stałam i przyglądałam się sobie krytycznie. Dawną urodę szlag trafił, nie dało się ukryć. Po pierwsze – wyraźna nadwaga. Skutek kilku lat bardzo niesportowego trybu życia... Talia osy i smukłe nogi stanowiły już tylko wspomnienie.

Twarz? Nieudolny makijaż nie pokrył ziemistej cery i nie wygładził rysów zmęczonego buldoga... No, z tym buldogiem to trochę przesada – ale piękny to ten widok nie był.

Żadna Alka. Z pewnością nie Aleczka. Co najwyżej, stateczna pani Aleksandra – skonstatowałam złośliwie. O, tak...

– Wyglądasz, jak główna księgowa z GS-u! – warknęłam do baby w lustrze – Jeszcze tylko powinnaś być tlenioną blondyną...

Rozczarowana, porzuciłam lustro i ciężko klapnęłam na kuchenny taboret. Zapaliłam papierosa. Potem ruszyłam tyłek i wyciągnęłam z lodówki piwo.

– No, tak, gruba klępo – powiedziałam do siebie – Zapuść sobie jeszcze piwne brzuszysko do kompletu...

Ale wysuszyłam butelkę do końca. Psiakrew, zacznę dbać o siebie od jutra... – pomyślałam. Oczywiście, nie zaczęłam. Do dzisiaj.

Dlatego jako Aleczka od lat nie pokazuję się światu. Po prostu – i tak nie ma na co patrzeć. Brzydka kobieta się ze mnie zrobiła. Mam wrażenie, że zaprezentowanie komukolwiek tej baby byłoby sprofanowaniem pamięci o Aleczce sprzed lat – smukłej i pełnej wdzięku.
Wiem, głupia jestem...

Poza tym, to Aleks jest teraz na pierwszym planie. Upływ czasu mu służy – w przeciwieństwie do mnie. Chociaż parę razy w życiu grał va banque i przegrywał z trzaskiem – to jednak, mimo wszystko (ma skubaniec naturę Feniksa!) zrobił coś na kształt kariery zawodowej. Ba, ma poważne widoki na więcej... Gdybym za bardzo zaszalała, mogłabym mu poważnie zaszkodzić. A tego nie chcę. We własnym, dobrze pojętym interesie.

W dodatku Aleks ożenił się ponownie. Tym razem szczęśliwie. Ma teraz piękną, mądrą i kochającą żonę – i fantastyczne dzieciaki. Żona Aleksa absolutnie nie rozumie i nie toleruje facetów, przebierających się w damskie ciuchy. To dla niej, tuż przed ślubem, Aleks wyrzucił wszystkie posiadane fatałaszki.

Niestety – potem okazało się, że w niektóre jej sukienki i spódnice od biedy się wbija... Zwłaszcza, jak przez jakiś czas odmawia sobie nocnego myszkowania w lodówce. I oczywiście trudno mu się czasem oprzeć tej pokusie.

Niemniej, żona to dla Aleksa rewelacyjne zabezpieczenie przede mną – przed Alką. Żeby go znów gdzieś za bardzo nie poniosło.

Ostatnio przez dłuższy czas był znowu spokój. Aż sama myślałam, że umarłam... Ale, oczywiście, nie. Wróciłam – i niedawno narobiłam Aleksowi trochę rabanu. Dlatego z radością rzucił się na ten portal. Klepanie w klawiaturę zamiast realnego transowania – to miał być wentyl. Bezpieczne odreagowanie stresów dnia powszedniego. Wirtualne i niewinne.

Hmm, ale ja kombinuję. Próbuję. Walczę. Co z tego wyjdzie? Ano, zobaczymy. Może niedługo? Ale nawet jeśli – to tego już nie będzie w pamiętniku...

KONIEC

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości